BYWSZE MIASTO

Czarnogóra w oczach większości turystów ma kształt Chile – kojarzona jest z długą na trzysta kilometrów linią brzegową i wiszącycymi nad nią skalistymi górami. Istnieje jednak duża grupa osób (zwłaszcza z Polski), których już po kilku dniach nudzi leżenie na plaży, zwiedzanie pięknych poweneckich starówek w nadmorskich kurortach i biesiadowanie w towarzystwie rosyjskich bananowców. Chcą więcej i często dzielą się informacjami o tym, co tu jeszcze można zobaczyć, gdzie pojechać. W podpowiedziach i sugestiach króluje – całkiem słusznie – przyroda. Od czasu do czasu przewija się nazwa miejscowości Cetynia – pipidówy, która kiedyś była stolicą tego państwa. Wielu doświadczonych podróżników, forumowiczów i turystów wypowiada się o tym miejscu bez nadmiernego entuzjazmu. “Strata czasu.” “Bit disappointing”. “Godzina wystarczy.” Mnie wystarczy świadomość, że znajdę tam dziewiętnasty wiek – a wszędzie, gdzie się kręcę, szukam dziewiętnastego wieku. Może też uda znaleźć mi się odpowiedź na pytania: kim są Czarnogórcy? Czym jest Czarnogóra?

Myśląc o Czarnogórze (jako bycie państwowym i konstrukcie narodowym), należy zapomnieć o stereotypowej drodze formowania się narodów i świadomości narodowej w większości środkowo i wschodnioeuropejskich krajów – mając jednak na uwadze mnóstwo podobieństw. Niezmiernie ważną rolę odgrywa w jej opowieści geografia – nie możemy zapomnieć o tym, że granice współczesnej Czarnogóry nie pokrywają się z historycznymi. Pozytywnym psikusem, chichotem historii i dodatkowym bonusem jest właśnie wybrzeże – zamieszkiwane niegdyś również przez Słowian, ale przez długie stulecia zazwyczaj pod panowaniem weneckim, otomańskim, później też austriackim (tak, z Krakowa, Dynowa i Cieszyna można było śmigać do Kotoru nie przekraczając żadnej granicy!). Prawilni Czarnogórcy siedzieli sobie przez stulecia w górach, odizolowani od świata, zjeżdżając od czasu do czasu nad morze w wełnianych kożuchach, aby złupić wyglancowanych mieszczuchów. Niedostępne góry były ich atutem. Chociaż na piętnasto-szesnasto-siedemnasto-osiemnastowiecznych mapach próżno szukać nazwy tego państwa, a cały teren Czarnogóry pokryty jest tym samym kolorem, co Istambuł, Sofia, Belgrad i większość południowo-wschodniej Europy, to władza Turków nad ukrytymi w górach Słowianami była czysto teoretyczna. Istniało tam wsobne, teokratyczne państwo, zarządzane przez rodzinne klany. Kiedy okupant planował zbrojną wyprawę w góry, aby utemperować owczych dziadów, najczęściej dostawał mocno w czapkę. Czasem udało mu się nawet zdobyć jakąś twierdzę, spalić monastyr, ale całkowita okupacja była zbyt kosztowna, po prostu nie opłacała się.

Zbliżał się, przełomowy dla środkowej Europy, dziewiętnasty wiek. Maszyna parowa zmieniała pejzaż nie tylko europejskich miast, ale i struktur społecznych. Powstawały miasta-molochy przemysłowe, niczym wieże gotyckich kościołów ciągnęły ku niebu kominy tysięcy fabryk, mapa kontynentu pokrywała się gęstą siecią linii kolejowych – tymczasem Cetynia, na początku dziewiętnastego wieku, składała się podobno z monastyru i kilkunastu skromnych, kamiennych chałup, krytych strzechą. Nad czarnogórskie szczyty dotarły jednak inne wymysły i wynalazki dziewiętnastego wieku, które całkowicie zmieniły oblicze tej krainy. Mowa o nowoczesnych (wówczas) prądach politycznych, przemycanych w modnych i popularnych dziełach literackich, które definiujemy obecnie szkolnym hasłem: ‘romantyzm’. Romantyzm, czyli prąd, z którego wykluł się zarówno nacjonalizm, jak i socjalizm.

Znajomi doskonale wiedzą, jak nudny potrafię być, ględząc w kółko o wpływie dziewiętnastego wieku na porządek świata, w którym funkcjonujemy. Jego zwieńczeniem i zakończeniem był 1918 rok, który całkowicie zmienił nie tylko mapę kontynentu, ale całą strukturę społeczną. Z nieustającą fascynacją zastanawiam się nad dziejami tych uśpionych narodów, które właśnie w dziewiętnastym wieku przebudziły się i uzyskały własną tożsamość. Dlaczego te, a nie inne? Dlaczego akurat Słowacy, Słoweńcy, Litwini potrafili w odpowiednim momencie wykrzyknąć światu: “jesteśmy narodem, mamy swoją tożsamość, język, żądamy więc respektowania naszych praw i potrzeb!”, a inne grupy etniczne swoją szansę wówczas przespały? I są teraz jedynie przedmiotem fascynacji etnologów oraz miłośników wielokulturowości. Sądzę, że w tym przypadku Majakowski (ze swoim: “jednostka niczym, jednostka zerem”) bardzo się mylił. Najczęściej to właśnie jednostki, wywodzący się z ludu mieszczanie pierwszego pokolenia, którym reformy oświeceniowe umożliwiły wyjazd do miasta, obdarzyły możliwością studiowania, w piękny sposób odpłaciły się współplemieńcom, budując na fali modnego romantyzmu etos narodowy. W przypadku Czarnogóry znów było nieco inaczej – a jednak podobnie. Tymi nowoczesnymi budzicielami i reformatorami, którzy wynieśli plemienną górską społeczność do statusu narodu i państwa, był cały ród Njegoszów, rządzący państwem przez cały dziewiętnasty wiek. Pomogła również geopolityka – świat zainteresował się hardymi góralami rozumiejąc, że mogą stanowić dość cenny i przydatny fragment mozaiki, zwanej do dziś “bałkańskim kotłem”. Czarnogórcy stawiali się Turkom, nic więc dziwnego, że wpadli w oko zarówno Austriakom, jak i Rosjanom – z którymi łączyły ich nie tylko więzi religijne, ale i towarzyskie. Tymczasem Cetynia wciąż mogła pochwalić się kilkunastoma chałupami, pokrytymi słomą.

Gmach budynku dworca przy międzynarodowym lotnisku w Podgoricy

Ród Njegoszów słusznie uważany jest za najważniejszy i najbardziej zasłużony dla Czarnogórców. Zerknijmy teraz na mapę Europy – już nie z początków, ale końcówki dziewiętnastego wieku. Kolorów jest niewiele, wciąż na starym kontynencie dominują wielkie imperia. Duże, wykształcone i świadome narody środkowej Europy wciąż biją się o możliwość wydawania książek i gazet w ich językach, prawo do własnego szkolnictwa, zakładania stowarzyszeń, ci odważniejsi mruczą coś o autonomii. Tymczasem gdzieś na półwyspie bałkańskim pojawia się niewielka plamka, czyli całkowicie niezależne państwo, które w 1910 roku zyskuje status prawdziwego królestwa! W skali środkowej, południowej i wschodniej Europy był to twór bez precedensu i ogromny sukces górskiego narodu. Spójrzmy chociażby na ich sąsiadów z późniejszej Jugosławii – Słoweńcy i Chorwaci rozwijają się w strukturach państwa Habsburgów, więksi bracia Serbowie posiadają praktycznie równorzędny status niezależnego królestwa, Bośnia razem z Hercegowiną to jedynie nazwy krain historycznych, natomiast w Macedonii formuje się ugrupowanie terrorystyczne, o którego dziedzictwo kłócą się do dziś historycy z Sofii i Skopje. Czarnogóra staje się jednym z kilkunastu niezależnych europejskich państw, a jej stolicą jest właśnie Cetynia.

Dworzec autobusowy. Klimatyzowane, proszę zamykać drzwi.

Do Cetynii można dotrzeć z trzech stron. Nie poznałem jedynie trasy, łączącej nową (Podgorica) ze starą stolicą Czarnogóry, ponieważ wybrałem jazdę autobusem z nadmorskiej Budwy. Drogą, która przypominała wspinaczkę wysokogórską gęstymi i częstymi serpentynami. Odległość między Budwą i Cetynią to jakieś dwadzieścia pięć kilometrów i niecałe siedemset w górę, słowo wspinaczka jest w tym momencie jak najbardziej uzasadnione. Trzecia druga wiedzie z Kotoru i podróżują ją jedynie najwięksi śmiałkowie oraz kilku nieznających lęku polskich kierowców autokarów. Ledwie 25 kilometrów od wybrzeża, lecz momentalnie znajdujemy się w jakiejś alternatywnej krainie – słoneczny żar jest nieco stępiony rześkim górskim powietrzem, a położenie miasta przypomina mi bocianie gniazdo, wiszące gdzieś wysoko nad pełnym blichtru i wakacyjnego kiczu światem. O tym, że Cetynia jest obecnie dziurą, wiedziałem już dawno – w dawnej stolicy mieszka niecałe 14 tysięcy mieszkańców. Jednak już po pierwszych krokach mam wrażenie, że jest to dziura szczególna, jest w niej coś wyjątkowo szlachetnego, przypominającego przestrzeń jakiegoś wielkiego muzeum narodowego – dowodem na to jest chociażby niespotykana gdzie indziej, na tej wysokości i szerokości geograficznej czystość ulic. Ponieważ wyczuwam coraz silniejsze symptomy nadchodzącego udaru słonecznego (który dał mi w kość kilka godzin później) z łatwością przemieszczam się zacienionymi fragmentami miasta – nie jest to skomplikowane, ponieważ wzdłuż ulic gęsto i równomiernie zasiane są drzewa. Miasto wzięło sobie na bark dwie funkcje – narodowego sanktuarium Czarnogórców oraz atrakcji turystycznej. Z tą pierwszą rolą radzi sobie zdecydowanie lepiej, choć wyraźnie widać, że przez ostatnie lata mocno zainwestowano w turystykę – są ścieżki tematyczne, QR kody z historią każdego ważnego budynku, informacje w kilku wersjach językowych. To miejsce może jednak zrobić wrażenie głównie na świadomych jego wagi Czarnogórcach i Serbach, ewentualnie takich wędrownych melancholikach, jak ja. Wśród tych wszystkich oznakowanych miejsc turystycznych godne zapamiętania jest powtarzające się słowo-klucz. Bivša (czyli: była). W tym mieście praktycznie wszystko, to godne, zacne, wartościowe, ma status bywszego. Jest bywszy pałac królewski (bo przecież nie ma już króla), jest bywsza jego rezydencja, bywszy budynek parlamentu. Jest też mnóstwo bywszych ambasad, najmocniejszych dowodów na bywszą i krótką świetność tego miejsca.

Bywsza ambasada Francji – czyli przepiękny, dwupiętrowy i bogato zdobiony secesyjny budynek, który stanął tu podobno przez pomyłkę, ponieważ w pierwotnych planach to cudeńko zdobić miało przestrzeń Kairu. Bywszą ambasadę Wielkiej Brytanii, imitującą czarnogórską architekturę, charakteryzuje skromność, umiar i ucieczka od nadmiernej fanfaronady. Bywsza ambasada Turcji to niezbyt okazała dwupiętrowa budowla, będąca dowodem na to, że Osmanowie niezbyt poważnie traktowali samozwańcze państewko. Bywsza ambasada Bułgarii – prosta, acz elegancka. Bywsza rosyjska – oczywiście największa ze wszystkich, oddzielona od świata sporym płotem, wzbudzająca podziw, manifestująca przechodniom swoją potęgę. Bywsze są tu ambasady, bywsze są tu (w większości) państwowe urzędy. Jedynie cerkwie i monastyry pełnią, tak jak pełniły wcześniej, swoją funkcję.

Dialog-perełka dla znających język.

Cetynia. Miasto, które przez kilka dekad mogło celebrować swoje pięć minut. Był to magiczny moment w dziejach, kiedy wioska z kilkunastoma domami pokrytymi słomą stała się nieoczekiwanie (dla siebie i świata) stolicą nowoczesnego państwa. Mikro-metropolią z nowoczesnymi (choć głównie klasycystycznymi) budynkami, pałacem królewskim, secesją oraz stołem bilardowym (który dał nazwę “Bilardówka” rezydencji królewskiej). Kiedy usłyszałem, że ten zachodni arterakt wtargały do Cetynii biedne osiołki, zacząłem się zastanawiać, jak i którędy docierali tu ci wszyscy ambasadorowie. Przecież nawet teraz, w 2023 roku, dojazd na dach Czarnogóry wcale nie jest taki łatwy. Co myśleli, będąc zesłanymi na tak dziwne odludzie? Dla jednych był to pewnie pierwszy krok w służbie państwu, dla innych kara i sążnisty kopniak. To drugie, niezbyt przyjemne uczucie poczuł z pewnością wysłannik z Berlina, Baron Testa, który z polecenia niemieckiego cesarza przywiózł do Cetynii kopię traktatu berlińskiego. Przywiózł i czekał na powitanie całe trzy dni, aż wreszcie strzelił focha i wrócił, co spowodowało niemały incydent dyplomatyczny. Niemieccy dyplomaci pojawili się później w Cetynii jako ostatni.

Nie ma jednak wątpliwości, że przez te kilka dekad Czarnogóra stała się poważnym państwem, mającym (!) swoją autokefalię (właśnie w Cetyni). W 1900 roku podpięto tu pierwszą linię telefoniczną, sześć lat później otwarto oficjalnie pierwszy klub golfowy – dynamika rozwoju, zważywszy na kilkanaście chałup pokrytych słomą jeszcze kilkadziesiąt lat wcześniej, jest zaiste imponująca. Rzeczona stolica i jej dwór odwiedzany był przez poważnych ludzi, tak jak i czarnogórska arystokracja chętnie pielgrzymowała do europejskich głów koronowanych. Rezydujący tu król Mikołaj I Njegosz i jego żona Milena mieli aż dwanaścioro dzieci, w tym osiem córek – nic więc dziwnego, że niebawem nazywano ich w Europie “teściami królów”. Jedna z nich (Elena) została królową Włoch (oraz cesarzową Etiopii i królową Albanii!) , inna (Zorka) żoną króla Serbii, Milica oraz Anastazja wyszły za mąż za rosyjskich książąt i stały się prawdziwymi gwiazdami petersburskiego dworu, flirtując z okultyzmem i promując dziwnego brodacza, któremu na imię było Grigorij, a na nazwisko: Rasputin. Dziołchy z Cetynii były na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku prawdziwymi hotkami wśród europejskich błękitnokrwistych.

W moim zauroczeniu Cetynią nie ma tak naprawdę niczego dziwnego. Faktem jest, że wszyscy lubimy podróżować do miejsc, które kiedyś coś znaczyły, a teraz nie znaczą nic. Rzekłbym nawet, że takie miejsca z automatu stają się atrakcją turystyczną – myślę chociażby o ruinach miast na bliskim wschodzie lub w dalekich Andach, o których lokalny przewodnik mówi z dumą, że te trzy tysiące lat temu to właśnie tu (na tych gruzach i kamieniach) istniało największe skupisko ludzkie w ówczesnym świecie. Z Cetynią znów jest jednak trochę inaczej. Skromna wiocha, która stała się na moment jednym z centrów dawnej Europy, wróciła do dawnego formatu. Bezszelestnie, bez błagania o litość, bez spektakularnego upadku, z właściwą sobie dyskrecją. Nie zamieniła się w kupę gruzu, nie epatuje ruinami, stała się po prostu dość przyjemnym miejscem do życia – z drugoligowym klubem piłkarskim, dziesiątkami małych kawiarenek, knajpkami, szkołami pełnymi rozwrzeszczanego gówniarstwa. Walczącymi ze sobą cerkwiami – bo tradycyjna wyznaje wiarę rytu serbskiego, a nowoczesna emancypuje się na czarnogórskość. A te inne, wielkie rzeczy, są już bywsze. I chyba nikt nie ma z tym problemu.

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *