„Created by poor, stolen by rich”. Transparent o tej treści objawił się światu najprawdopodobniej w Tunezji, podczas towarzyskiego meczu Club Africain z drużyną paryskich milionerów PSG. Momentalnie poruszył serduszka wielu kibiców piłkarskich na całym świecie. Krótkie zdanie skonstruowane jest wyjątkowo zgrabnie i zachwyca, mimo lapidarnej formy, celnością. Jest oczywiście banalne i nie niesie za sobą żadnej wartości poznawczej – tę przykrą prawdę uświadamia sobie prawie każdy kibic. Pobudza jednak emocje i stymuluje myślenie. Tak było przynajmniej w moim przypadku – dzięki niemu zacząłem rozważać nad tym, kto i kiedy dokonał aktu kradzieży futbolu? Gdzie odnaleźć historyczną cezurę, dzielącą świat piłki nożnej na ‘nasz’ i ‘ich’? Jak, będąc przywiązanym do tej dyscypliny sportu i mając świadomość jej przechwycenia, ustosunkować się do brutalnej kradzieży. Gdzie umiejscowiona jest granica wytrzymałości i kompromisu dla idealistycznie nastawionego kibica? To pytanie zadaje sobie obecnie wielu z nas, szczególnie przed takim wydarzeniem sportowym, jak finał obrzydliwej imprezy piłkarskiej, organizowanej przez obrzydliwą organizację piłkarską. Mowa o Lidze Mistrzów.
Pisząc ten tekst, postanowiłem dokonać gwałtu na regułach kompozycyjnych. Zacznę więc od spojleru i odpowiem na dręczące mnie ostatnio pytanie, dotyczące konkretnej cezury czasowej. Kiedy futbol stał się ich – nie nasz? Budowy napięcia nie będzie, efekt moich poszukiwań dnia, w którym skradziono futbol, przedstawię natychmiast. Takiego dnia, po prostu, nie było.
Jaki jest koń – każdy widzi. Jest rok 2023 i chyba nikt przytomny nie wierzy już w naiwne hasła o pięknie piłki nożnej, jej demokratycznym charakterze, uczciwości i przejrzystości, organizacjach i zrzeszeniach, których celem jest uszczęśliwianie kibiców, integracja społeczeństw i czynienie świata lepszym. Te propagandowe hasła pojawiają się oczywiście często na arenach piłkarskich, wzbudzają jednak wesołość, połączoną z absolutną bezradnością zglanowanych kibiców. Piłka nożna stała się własnością globalnych korporacji, narzędziem szemranych politycznych interesów, pralnią pieniędzy i metodą prymitywnego dorabiania się drobniejszych cwaniaczków. Kiedy myślę nad momentem, kiedy to wszystko tak bardzo się spieprzyło, dochodzę do przekonania, że był to po prostu klasyczny proces gotowania żaby.
„Created by poor”. Brzmi pięknie, natomiast już od samego zarania piłka nożna stanowiła marchewkę, igrzysko i wentyl – tymi przedmiotami utrzymywano w ryzach społeczności wielkich przemysłowych ośrodków. Prawdopodobnie nikt nie będzie aż tak nierozsądny, aby podważyć ogromną moc kreowania tożsamości, jaką posiada futbol. Pierwsza eksplozja jej popularności miała miejsce właśnie w zatłoczonych, przemysłowych molochach miejskich Wielkiej Brytanii, napęczniałych wskutek rewolucji przemysłowej. Kluby piłkarskie, z którymi utożsamiały się masy, pomogły stworzyć poczucie wspólnoty i wspólnej tożsamości tych wszystkich bezkorzennych, wyrwanych z tysięcy wsi, siół i miasteczek ludzi. Klasy robotniczej, która szukali swojego lepszego świata, dymając kilkanaście godzin dziennie w ciężkich warunkach, funkcjonując bez żadnej opieki i nie posiadając praktycznie żadnych praw. Pojawiła się piłka nożna i dokonał się cud – masy ludzi bez świadomości, tożsamości i korzeni, zaczęły nagle utożsamiać się ze społecznością, z dzielnicą, z zakładem pracy. Czując dumę, że ich uniwersum okazuje się lepsze od tamtego, oddalonego o dwadzieścia-trzydzieści-pięćdziesiąt kilometrów dalej. Nie ma wątpliwości, że już wtedy ‘created by poor’ stał się ‘useful for rich’.
Było o biznesie, teraz o polityce. W wielobarwnej i wieloetnicznej Europie środkowej, będącej pod panowaniem trzech potężnych imperiów (Osmanów, Habsburgów, Romanowów) krztusiły się i dławiły małe narody i narodziki, które na fali dziewiętnastowiecznych zmian społecznych odzyskiwały i wzmacniały świadomość. Narodowościowe kluby piłkarskie powstawały przy przeróżnych sokołach, macierzach, organizacjach narodowych i stanowiły nieraz jedyną legalną reprezentację tych mniejszości. Nic więc dziwnego, że ‘created by poor’ już u zarania został przydatny dla polityków, organizatorów, animatorów, ideologów. Niewinne kluby stanowiły potężną bronę na narodowościowotwórczym ugorze. Kiedy imperia upadły i w międzywojennej Europie pojawiły się nieco mniejsze, quasi-demokratyczne lub autokratyczne byty państwowe, narodowych i mniejszościowych klubów piłkarskich było mnóstwo. Powstały również kluby, mające wyraźny rys polityczny. Doskonałym przykładem połączenia tych dwóch aspektów są drużyny żydowskie w przedwojennym Krakowie. Po pierwsze – Makkabi i Jutrzenka integrowały społeczność żydowską. Aby jednak było tego mało, były wobec siebie skrajnie nieprzyjazne. Idea „muskularnego syjonizmu”, której konsekwencją było powstanie klubów „Maccabi”, powstała podczas Drugiego Zjazdu Syjonistycznego w Bazylei. Jej celem było ukształtowanie Żyda nowej ery – silnego, sprawnego i odważnego syjonisty, wierzącego bardziej we wspólnotę narodową-nie religijną. Kibice Jutrzenki wywodzili się natomiast z chętnie asymilującej się bundowskiej lewicy, która odrzucała wszelkie nacjonalizmy – w tym również syjonistyczny. Nic więc dziwnego, że krakowski termin Święta Wojna (obecnie przypisywany derbom między Cracovią i Wisłą), wywodzi się z śmiertelnie poważnych potyczek zespołów Makkabi i Jutrzenka. „Created by poor”? Już wtedy sport stawał się zabawką aktywistów polityków, propagandzistów i ideologów.
Oczywiście poziom skomercjalizowania piłki nożnej w okresie międzywojennym był niewielki, szczególnie z dwudziestopierwszowiecznej perspektywy. Dość powiedzieć, że Hugo Meisl, jeden z najważniejszych ludzi europejskiej piłki lat trzydziestych (piłkarz, sędzia, trener, inicjator rozgrywek piłkarskich, działacz związkowych) dość długo dzielił aktywność piłkarską z pracą zawodową. Pracę w banku rzucił dopiero wtedy, kiedy stał się najważniejszym człowiekiem w kontynentalnej piłce i było go wreszcie na ten luksus stać. Nie ma jednak wątpliwości, że już wtedy sporo ludzi dorabiało się na sporcie, wymyślonym przez biednych. Niektórzy historycy piłki nożnej za ważną cezurę uznają z pewnością stopniowe przechodzenie piłkarzy na zawodowstwo (lata dwudzieste i trzydzieste). Inni stwierdzą, że wrogie przejęcie zostało dokonane w świecie powojennym – na zachodniej stronie żelaznej kurtyny przez wielkie korporacje, na wschodniej przez wszechwładne struktury państwa. Ważnym momentem dla futbolu była globalna popularność telewizji i spieniężenie praw do transmisji meczów piłkarskich. Popularność tej dyscypliny sportu generowała również zainteresowanie polityków, którzy pompowali miliony w drużyny i chętnie konsumowali propagandowo sukcesy wybrańców. W każdym z kluczowych momentów pojawiali się trzeźwi maruderzy, którzy ostrzegali: sprawy poszły już za daleko, wyrwały się spod kontroli. Był to jednak głos wołającego na puszczy – bo przecież my kibice, jesteśmy uzależnieni od piłki i nie zauważamy rosnącego zagrożenia. „Dalej już nie pójdą, nie będą tak bezczelni” – wyrokowano w kawiarniach i pubach Buenos Aires, Paryżu, Rzymu, Londynu czy Pragi. I nagle żaba została ugotowana. Ci dyskutanci z kawiarni i pubów na całym świecie zorientowali się, że ich goniący za splendorem i sukcesem klub, jest zarządzany przez globalną korporację, arabskiego szejka, czy dalekowschodni kapitał. A oni sami zostali wyrzuceni ze stadionów, ponieważ ich miejsce zostało zajęte przez bogatych turystów, biznesmenów, klasy średnie i wyższe. Zamiast drewnianych ławeczek – podgrzewane fotele. Zamiast startego szala – corocznie zmieniana koszulka z nazwiskiem nowego gwiazdora. Nie stać cię? To śmigaj kibicować do pubu. A jak się nie podoba, to zmień klub na mniejszy. „Czwarta liga nie jest zła, w czwartej lidze też się gra”.
Współczesny, nostalgiczny kibic, permanentnie mierzy się z dylematami i rozterkami natury moralnej. Wciąż zastanawiając się nad granicą kompromisu i przyzwolenia. W każdym fanatyku klubowej drużyny tkwi bowiem pewna sprzeczność – z jednej strony, co naturalne, jest żądny sukcesów swojego klubu. Na tym polega bowiem sens kibicowania. Z drugiej strony ma świadomość, że bez zastrzyku finansowego, bez bogatego pana z wypchanym portfelem, ten sukces staje się obecnie niemożliwy. Trwa oczywiście nieustanna hierarchizacja rasy panów – lepszy ten bogacz, który wywodzi się z lokalnej społeczności, ma szalik i wspólnie z kibicami przychodzi na mecze. Z drugiej strony to anonimowi panowie, reprezentujący fundusze inwestycyjne, mogą wypełnić gablotę trofeami. Kibic ma jednak świadomość, że kiedy na murawie pojawią się sukcesy, to z trybun zniknie on. Podobne dylematy dotyczą kibiców w kapciach, koneserów wielkich piłkarskich imprez, którzy orientują się, że potężne organizacje piłkarskie wypychają przy okazji tych wydarzeń kieszenie nie tylko swoje, ale też różnych, często szemranych i niebezpiecznych typów. Co robić? W mojej głowie dochodzi do dialogu wewnętrznego, który brzmi następująco:
– To co? Komu kibicujesz? City czy Inter?
– Wiesz co, jeszcze nie zdecydowałem, czy w ogóle obejrzę to gówno…
– Jak to? Przecież to najważniejszy mecz w roku?
– No tak, ale UEFA jest tak obrzydliwą strukturą, że…
– W zeszłym roku oglądałeś? Dwa lata temu też? To co się stało przez ostatni rok, że UEFA tak bardzo ci obrzydła? Oglądałeś też z zapałem mundial. Rozumiem więc, że FIFĘ stawiasz o wiele wyżej?
– No nie, ale kiedyś trzeba dać odpór…
– Kiedy był mundial, to nie stawiałeś oporu, Adamu. Bo Messi. Przyznaj, że ten mecz cię bardziej ziębi, niż pozostałe. Co by było, gdyby dziś w finale grał Hutnik Kraków?
– Zastawiłbym swoją nogę, jedno ucho, sprzedał kolekcję skarpet i byłbym w Stambule.
– No widzisz. Czyli twój opór to jak decyzja o rzuceniu alkoholu podczas miesięcznych wakacji w Iranie.
– Niby tak. Ale kiedyś trzeba powiedzieć dość. Bez bojkotu kibiców nic się nie zmieni.
– Myślisz, że twój bojkot spotka się z masowym odzewem?
– …
– Myślisz, że UEFA jest przerażona twoimi planami i wizją olania finału przez Miklasza z Cieszyna?
– …
Podejrzewam, że podobne partie szachowe rozgrywają się w głowach wielu naiwnych piłkarskich romantyków…
Wiem, że te rozterki mogą wydać się niektórym infantylne. Zanim jednak zaczniecie się natrząsać z tych wszystkich naiwniaków i piłkarskich romantyków, którzy podniecają się „dwudziestoma dwoma kolesiami, ganiającymi za piłką”, musicie sobie uświadomić, że ten tekst i jego sedno dotyczy również Was. Nie będę się nurzał w banale, przekonując wszystkich wokół, że ‘futbol jest metaforą świata’. Natomiast każdy myślący i ciekawy świata człowiek ma jakieś zainteresowania, fascynacje. I bądźcie pewni, że jeżeli to Wasze zainteresowanie i fascynacja wzbudza masowe zainteresowanie, oznacza to, że zaczęli/zaczynają/zaczną się wokół niej kręcić różne dziwne typy. Kierujące się jedynym życiowym przesłaniem – przechwycić i spieniężyć. Z pewnością część z Was brała spontanicznie udział w bezinteresownym tworzeniu inicjatyw społecznych, naiwnie marząc o ubarwieniu i urozmaiceniu naszego świata. Jeżeli tak, to doskonale znacie ten proces. Pierwsza oddolna inicjatywa, druga oddolna inicjatywa, w przypadku sukcesu nadchodzi jej nagły rozrost i nieoczekiwana popularność. I właśnie w tej chwili zaczynają się problemy – aż do chwili, kiedy orientujecie się właśnie, że przestrzeń upstrzona jest logotypami największych globalnych korporacji, a inicjatywa nie należy już do Was, a do ludzi-widm, za którymi stoi wielki biznes, lub wielka polityka. Nabijając się więc z naiwniaków i marzycieli spod szyldu „against modern football”, którzy zasiadają właśnie do oglądania finału kurewskiej Ligi Mistrzów, uświadomcie sobie, że tkwicie w tej samej pułapce. Oglądając filmy, kupując ciuchy, jarając się gwiazdami muzyki i współczesną technologią. W tle znajdziecie ten sam smrodek ery krańcowego lib-kapitalizmu, w której władcy świata wykonują ostatnie ruchy na planszy globalnego Eurobiznesu, czekając na kolejnych frajerów, którzy niebawem wdepną na Innsbruck czy Wiedeń.