Gospodarka wolnorynkowa.
Tak ochrzczono nowy porządek, który po transformacji ustrojowej zdeterminował nasze postrzeganie reguł ekonomii. Ten model kapitalizmu niektórzy, nie bez kozery, nazywali anglosaskim. Jego reguły wszczepiano nam dożylnie, poprzez emitowanie tych wszystkich “Dallasów”, “Dynastii”, ckliwych historii o zerze, który dzięki kreatywności i pracowitości stał się bohaterem.
Mechanizmami prostych zasad kapitalizmu zarażano już dzieci, poprzez niezwykle popularną wówczas planszówkę. Eurobiznes był emanacją tego systemu ekonomicznego, w którym kwintesencją jest nieustanny rozwój, podbój, pożeranie i przeżuwanie konkurencji. “Jeżeli stoisz w miejscu, nie rozwijasz się: to znikasz!” – powtarzali przeróżni pachnący i świecący spece od kapitalizmu, przysłani z wielkiego świata w celu edukowania barbarzyńskich prymitywów z kołchozu. Eurobiznes był doskonałym uosobieniem tej filozofii – kto nie inwestował, nie kupował, ten znikał. Na samym końcu gry, do której siadało kilku graczy dysponujących tym samym kapitałem, pozostawał zazwyczaj jeden gracz – gromadząc cały majątek eurobiznesowego wszechświata. Inwestować, podbijać, pożerać!
Rozwój i drapieżność – oto sedno kapitalizmu i przedsiębiorczości takiej, jaką nas nauczono. Nie będę w tym tekście wchodził w szczegóły skomplikowanej specyfiki okresu transformacji – układy, szemrane kontakty, mafie i służby, to tematy na inny, znacznie dłuższy tekst. Jednak każdy z nas z pewnością zna przypadek jakiegoś self-made-mana. Człowieka, który zaczynał karierę biznesową, handlując jakimiś pornosami lub śrubkami w blaszaku, aby po pewnym czasie stać się prawdziwym krezusem. Każdy z nas zna jakiegoś Kazka czy Wieśka z bazaru, który po kilkunastu latach nieoczekiwanie stał się właścicielem potężnej firmy Kazbud, będącej sponsorem lokalnej drużyny piłkarek ręcznych, cenionym fundatorem przyparafialnego pomnika Jana Pawła II. Patrząc na jego marmurowe lwy przed strzeżoną posesją, zazdroszcząc jego dzieciom porannych lotów na śniadanie do Paryża, wspominamy czasy, kiedy ten niepozorny wąsacz uciekał przed policją z torbą pełną filmów pornograficznych na vhs. Od zera – do bohatera: oto model anglosaski. Taki, który zdeterminował myślenie wielu osób o przedsiębiorczości, kapitalizmie i gospodarce. Po krótkim pobycie w Turcji zrozumiałem, że nie jest to wcale model jedyny.
*
Wypada mi w tym momencie ostrzec wszystkich wrażliwych wegetarian, że poniższy akapit nie będzie, z ich perspektywy, zbyt przyjemny – a jednak muszę posłużyć się przykładem lokalnego kebaba, bo to właśnie pokrojone kawałki doskonałej jagnięciny skłoniły mnie do konkretnych rozważań. Więcej, tekst okrasiłem nawet zdjęciami tej strawy: wszyscy specjaliści od internetowego szumu podpowiadają, że żarcie, opisane i sfotografowane, dobrze wpływa na atrakcyjność zamieszczanego materiału (choć przypuszczam też, że w moim przypadku na niewiele się to zda!). Historia zaczyna się od najwspanialszego kebaba w życiu, który skonsumowałem podczas pierwszego tureckiego śniadania dzięki inicjatywie najwspanialszego szwagra i najwspanialszej siostry. Najwspanialsi, jak to w naturze najwspanialszych, zabrali mnie do najwspanialszej śniadaniowej kebabowni w mieście. Ich buńczuczne zapowiedzi miały przełożenie na rzeczywistość. Dotarliśmy do niewielkiego i skromnie udekorowanego bistro. Przy kilku zwykłych kwadratowych stolikach, otoczonych równie zwykłymi i bezpretensjonalnymi krzesłami, siedzieli leniwie starsi mieszkańcy miasta. Leniwie zajadając się rarytasem, który niebawem wylądował na naszym stoliku. Pokrojone kawałki mięsa podano na talerzu, tymczasem zaraz obok, dzięki szybkiej i sprawnej obsłudze kelnerki, urósł kopczyk kilkunastu okrągłych placków, po chwili pojawiły się też inne drobne dodatki – warzywa i sałata. Plus ayran, którym popijaliśmy to kulinarne arcydzieło. W celu zapchania bębna domówiliśmy dodatkowo szisz-kebab, czyli to samo mięso, ale podane na długim i ostrym szpikulcu. Uczta trwała, a w jej trakcie zasypywałem towarzyszy szczegółowymi pytaniami o wszelkie tajniki i szczegóły. Wiedziałem, że w Europie zajadamy się mocno mrożoną bryłą mielonki nieudolnie imitującą kebabowe mięso, na której sprytni hurtownicy zbijają fortunę. W przypadku opisywanej kebabiarni historia mięsa jest zupełnie inna – i w tej chwili wrażliwi wegetarianie powinni przymrużyć oczęta. Otóż właściciel ma swojego dostawcę, który gdzieś z gór przywozi mu co wieczór przygotowane plastry świeżego mięsa – które należy potem jedynie wrzucić w odpowiednią zaprawę, chłodzić przez całą noc, a wczesnoporanną porą nabić na ruszt. Aby zaspokoić głód wszystkich klientów tego uroczego bistro, poświęcone jest jedno jagnię dziennie.
365 jagniąt rocznie! I to tylko w jednej skromnej kebabiarni, jakich tysiące w wielkiej Turcji – westchnęliśmy smutno i zaczęliśmy się pochylać nad losem tych biednych niedorosłych zwierzątek, hipokrytycznie przeżuwając ich mięso z apetytem. Jedno jagnię i tyle: ani więcej, ani mniej. Właściciel ma to wszystko dokładnie policzone.
Na absolutnie bezbłędnych szacunkach bazują również właściciele innych niewielkich specjalistycznych knajpek. Trafiliśmy do lokalu, w którym serwowane są tureckie pide o różnych kształtach i smakach. Zajrzeliśmy do przybytku, gdzie zamówić można jedynie jednogarnkowce: zazwyczaj trzy-cztery te same eintopfy na okrągło. Jednak nie samym żarciem człowiek żyje, warto więc przyjrzeć się z bliska małomiasteczkowej tureckiej ulicy, która wywarła na mnie ogromne wrażenie. Miałem wrażenie, że znalazłem się właśnie w prawdziwym edenie drobnych handlarzy. W niewielkich lokalach serwowano herbatę, czyszczono buty, sprzedawano plecaki, naprawiano zegarki. Zagęszczenie i nasycenie tych przybytków przewyższało gęstością wszystkie wąskie uliczki starówek, które widziałem dotychczas. I właśnie podczas spaceru, wspominając najlepszy kebab w mieście, zadałem towarzyszom pytanie, którego sens z pewnością obnażył mnie i określił w ich oczach, jako kapitalistycznego krwiopijcę o mentalności anglosaskiej. Spytałem bowiem tak:
Jeżeli ten facet ma najlepsze śniadaniowe kebaby w całym mieście, doskonałą reputację i gwarancję zbytu, to dlaczego nie rozszerzy swojej działalności? Nie otworzy filii, w innym miejscu, innej dzielnicy, mieście?
Odpowiedź kompanii, choć lapidarna, była wyjątkowo precyzyjna.
Ale niby po co? Jemu to wystarczy…
*
Jestem w pełni świadomy tego, że cały ten tekst jest pełen uogólnień, a przedstawiona rzeczywistość mocno koloryzowana. Oczywiście i w Turcji znajdują się prężni i drapieżni biznesmeni-milionerzy, nastawieni na zysk i oczekujący życia w luksusie. Skupię się jednak na przedsiębiorczości osadzonej na poziomie ulicy – wyrazistej, widocznej, barwnej, gęstej. Osoby funkcjonujące w drobnym handlu nie odnajdują się w znanej nam definicji słowa ‘przedsiębiorca’. Nie dążą do rozwoju, poszerzenia swojej działalności w celu gwałtownego zwiększenia majątku. Oczywiście optymalizują zyski, minimalizują koszty, jednak ich podstawowym założeniem jest TRWANIE. Myślę więc, że spokojnie możemy określać ich mianem nie biznesmenów, a raczej rzemieślników. Trwają, bo są potrzebni konkretnej, policzalnej grupie odbiorców i wspólnie tworzą system naczyń połączonych – sprzedawca plecaków zawsze wpadnie na herbatę do sąsiada, herbaciarz naprawi zepsute buty u kolegi z zakładu po drugiej stronie ulicy, a szewc, jeżeli będzie potrzebował szkolny plecak dla dziecka, dokładnie wie, gdzie się udać. Wyjątkiem mogą być spory na poziomie polityki lub sympatii/antypatii do konkretnych klubów piłkarskich – wtedy oczekiwania petenta spełni inny herbaciarz, lub szewc. Słowem określającym działalność tych rzemieślników jest ‘SPEŁNIENIE’ – potencjał sprzedaży jest ograniczony, ale policzalny. Domyślam się, że dla przeciętnego tureckiego rzemieślnika ulicznego z małego miasta wieść o śmierci stałego klienta jest niezwykle ważna. Spowoduje bowiem zmniejszenie obrotów – o dziesięć, dwadzieścia, może trzydzieści razy. Ale w ulicznym tureckim świecie detalu ma to ogromne znaczenie. Eurobiznes tureckiej ulicy byłby więc najbardziej nudną grą w historii planszówek. Gracz po zakupie pierwszego lepszego miasta zapewne osiadłby na laurach i stwierdził, że zostaje na miejscu i nigdzie się nie rusza. Kiedy, ze względu na wymogi gry, byłby zmuszony do przemieszczania się po planszy, po prostu odwiedziłby kolegę-właściciela innego Sztokholmu, Glasgow czy Bonn i odpaliłby mu za gościnę jakieś symboliczne pięć dolców. Wiedząc, że ten również zajrzy wreszcie do jego Salonik i odwdzięczy się podobną kwotą. Ta gra trwałaby do końca świata.
Niezwykle istotny jest w tej historii aspekt kulturowy. Na tej wysokości geograficznej bardzo poważnie traktuje się konkretną pozycję w społeczeństwie i zadania z nią związane. Jest to najbardziej wyraziste w przypadku podziału na płeć. Kobiety pojawiają się na wysokości tureckiej ulicy zdecydowanie rzadziej niż mężczyźni. Są widoczne wtedy, kiedy zderzają się z koniecznością zrobienia zakupów, od czasu do czasu wybiorą się na spacer, większość życia spędzają jednak w domu. Co innego faceci. Oni prowadzą swój drobny biznes nie z pasji – po prostu mężczyźnie wypada coś robić. Te ich herbaciarnie, niewielkie zakłady zazwyczaj nie są wcale rentowne, dają po prostu trochę grosza na przetrwanie. Ale wyjście do pracy, otwieranie dzień po dniu warsztatu jest pretekstem. To wymówka do ucieczki z domu i spędzenia kolejnego dnia życia na poziomie ulicy – czyli tam, gdzie jest zdecydowanie ciekawiej. Do spotkania kumpla, wypicia herbaty z sąsiadem, omówienia konkretnych wydarzeń politycznych lub piłkarskich. Poplotkowania. A przy okazji zarobienia jakiegoś grosza, który jest argumentem, przekonującym świat o sensie trawienia życia właśnie w ten sposób – bez zbędnego przepracowywania się.
Nie ma wątpliwości, że ten rodzaj egzystencji jest możliwy jedynie poprzez uniknięcie tak charakterystycznej dla kapitalistycznego świata rozbuchanej konsumpcji. Zachód tkwi w świecie kreowania coraz to kolejnych potrzeb i obsesji w ich spełnianiu (oraz presji na ich spełnianie), co nierzadko staje się jedynym sensem życia. Potrzeby Turka, funkcjonującego na poziomie ulicy są bardziej przystępne – rodzina, zapewnienie michy dla niej, samochód, dobry ciuch, konkretna fryzura, ewentualnie gadżety – fajny sikor, zacna błyskotka. Obsesja na punkcie podróżowania, zwiedzania świata jest mu zupełnie obca, wręcz niezrozumiała. Podobnie jak zakup nowych kijków do nordic walkingu, super-lekkich butów do joggingu, czy nowej płyty Red Hot Chili Peppers. Jest to zrozumiałe, bo marzenia o podróży dookoła świata, rocznym karnecie na siłkę czy kupnie nowych gadżetów ze Star-Wars, nie zrealizujesz, sprzedając szesnaście herbat dziennie.
*
W powyższych spekulacjach starałem się uniknąć oceny, czy emocjonalnego stosunku do różnych modeli funkcjonowania w społeczeństwie. Po prostu podzieliłem się – mam nadzieję w sposób chłodny i zdystansowany – obserwacją świata, który kręci się w nieco innym kierunku niż ten dobrze mi znany. Nie umiałem odpowiedzieć sobie na pytanie, która rzeczywistość jest mi mentalnie bliższa (zadałem sam sobie pytanie, na które nie znalazłem odpowiedzi – jestem więc debilem, czy może filozofem? Oto kolejne pytanie, na które nie potrafię sobie odpowiedzieć…).
Z jednej strony wyjątkowo cenię autonomię jednostki, charakterystyczną dla świata zachodu. Wiarę w sprawczość i zdolność kierowania własnym losem. Brak przymusu do funkcjonowania w określonych ramach, formułach i kanonach. Z drugiej jednak strony kompletnie unikam obsesji na punkcie zaspokajania wymyślonych odgórnie potrzeb, nie popadam w paranoję posiadania i zdobywania za wszelką cenę.
Jest więc we mnie kawałek Turka i kawałek Jankesa.