FINAŁ

„Zająłbyś się wreszcie czymś poważnym!”

Przyznajcie się – zdarzało się Wam, pewnie niejednokrotnie, słyszeć to zdanie. Szczególnie w latach młodzieńczych, kiedy czasu na zajmowanie się rzeczami niepoważnymi było zdecydowanie więcej, prawda?

Skończyłem już czterdziechę, ale mój wewnętrzny motywator wciąż nie daje mi spokoju. A samo zdanie dudni mi w uszach po kilkanaście razy dziennie. Ale nie mogę. Nie potrafię zająć się niczym poważnym. Tym bardziej, że już dziś odbędzie się finał mistrzostw świata. Dla mnie z pewnością najważniejszy. Nigdy dotychczas nie przeżywałem meczu na tak wysokim szczeblu tak bardzo, jak teraz. Dostaję pierdolca.

Sytuacja jest o tyle absurdalna, że w tym przypadku nie kibicuję aż tak bardzo drużynie, lecz – przede wszystkim – jednemu gościowi.

Ci, którzy znają mnie zdecydowanie dłużej wiedzą, że od zawsze sympatyzowałem z piłką południowoamerykańską. Oni, świadkowie mojej młodości, wiedzą jednak, że największą miłością darzyłem Brazylię, a Argentyna była gdzieś na trzecim miejscu (jeszcze po Urugwaju). Nigdy też nie byłem jakimś psychofanem klubu FC Barcelona – w przypadku piłki nożnej jestem jakimś ekstremalnym tradycjonalistą i konserwatystą. Patologiczna wręcz wierność nie jest wcale jakimś hasłem na sztandarze – jest cechą absolutnie wrodzoną. Nie mógłbym zapałać miłością, tak od ręki, od zaraz, do jakieś inne drużyny niż tych, które wskutek kaprysu biograficznego zostały mi przypisane w dzieciństwie. Mamą jest reprezentacja Polski, tatą Hutnik Kraków i choć wiem, że mamuśka jest ostatnio dość szpetna, a ojciec nie śmierdzi groszem, to nie jestem w stanie ich porzucić dla ładniejszej/bogatszego. Argentyna i FC Barcelona wzbudzały moje zainteresowanie i zaciekawienie tylko dlatego, że grał tam Leo Messi. Mój ulubiony piłkarz.

*

Spokojnie, nie jestem bezkrytycznym fanbojem i spróbuję poniżej zracjonalizować moje uwielbienie. Nie będę też pisał o tym, że mamy do czynienia z prawdziwym GOAT-em (greatest of all time), bo nie mam uprawnień, aby wydawać podobne wyroki. Nikt z nas nie ma – bo jak mamy zestawić i porównać ze sobą takie postaci, jak Ferenc Puskas, Pele, Cruyff, Maradona, czy wreszcie Messi? Przyznajmy, futbol ulegał tak wielkiej modyfikacji, że w przypadku wyżej wymienionych mówimy niemal o różnych dyscyplinach sportu. Jednak dla mnie i wielu osób z mojego pokolenia, jest to zawodnik największy z tych największych. Gość, którego oglądanie na boisku sprawiało mi najwięcej przyjemności (drugim z nich był Brazylijczyk Ronaldinho). Choć oczywiście zdarzały się momenty zwątpienia. Złości. Ci, którzy znają mnie nieco krócej, pamiętają, że w przypływie kibicowskiej furii zdarzyło mi się (całkiem niedawno, bo podczas tego mundialu), wyzywać publicznie Messiego od karakanów i kurdupli – okraszając tę obelgę sążnistym przymiotnikiem (zapewne wiecie, który był to mecz!). 

*

Lionel Messi oddaje swoją grą to, co lubię w futbolu najbardziej. Podczas półfinałowego meczu Argentyna-Chorwacja pomyślałem sobie, że oto powoli kończy się era najgenialniejszych podwórkowych piłkarzy – mowa właśnie o Messim i Modriciu. Mam nieodparte wrażenie, że piłka nożna (co jest akurat całkowicie naturalnym procesem) zmierza w kierunku atletyzmu. Obecni piłkarze to często właśnie atleci, napakowani mięśniami gladiatorzy. Ich najważniejsze atrybuty to szybkość, siła, dynamika, końska kondycja. Messi (ale i Modrić) to piłkarze z dawnej epoki. Sam byłem grajkiem jedynie podwórkowym – najlepiej odnajdywałem się na betonowych boiskach z grupą kumpli. Gorzej, kiedy (to były krótkie epizody) myślałem o większej karierze piłkarskiej i zgłaszałem się na treningi do prawdziwego klubu piłkarskiego. Rzucałem tym w diabły, zniechęcałem się momentalnie, nie dla mnie były te schematy, powtarzanie w nieskończoność tych samych ćwiczeń, nauka szablonów. Dobra, prawdopodobnie byłem też trochę za cienki 😊

*

Wiem, że jako niepoprawny piłkarski romantyk nieco idealizuję i naginam rzeczywistość pod swoją tezę. Mam świadomość, że Messi (ale i Modrić) są również produktami profesjonalnych szkółek piłkarskich, czyli fermy kur, znoszących złote jaja. Natomiast ich największe atrybuty nie wynikają z odpowiedniego nakładu w szkolenie czy katorżniczej pracy, którą włożyli w to, aby wejść na szczyt. Z etycznego punktu widzenia za wzór powinno się stawiać takich piłkarzy, jak Ronaldo, czy nawet Lewandowski. Gości, których kariera to jeden nieustanny proces doskonalenia swoich umiejętności. Harówki i wyrzeczeń – tylko po to, aby strzelać celniej, skakać wyżej, biegać szybciej, dryblować efektywniej. Sam, po obejrzeniu wybitnego filmu Miloša Formana „Amadeusz”, żałowałem biednego Salieriego. Gościa, któremu popkultura przyprawiła gębę tępego rzemieślnika, zazdrośnika, a nawet mordercy Mozarta (tak naprawdę o gościu nie wiemy zbyt wiele, więc jest to faktycznie zbrodnia na jego pamięci). Pracowitemu Salieriemu przeciwstawiono w tym obrazie genialnego lekkoducha Mozarta, któremu wszystko przychodzi łatwo i (prawie) wszystko uchodzi na sucho. Świat w tym przypadku stanął jednogłośnie – moim zdaniem bardzo niesprawiedliwie – po stronie Mozarta. A jednak sam, doceniając kult pracy wielu wybitnych piłkarzy, bardziej podniecam się geniuszem…    

*

Dzięki sympatii do Messiego zainteresowałem się bardziej samą Argentyną i mogę kibicować tej drużynie w sposób bardziej świadomy. Najwięcej wiedzy o mentalności mieszkańców tego kraju dostarczyła mi książka Jonathana Wilsona (wybitny pisarz i dziennikarz piłkarski) pt. „Aniołowie o brudnych twarzach”. Jest to historia dwudziestowiecznej Argentyny wyświetlona przez soczewkę piłkarską. Książka ta utwierdziła mnie w przekonaniu, że nie ma bardziej zafiksowanej nacji na punkcie futbolu. Znajomy opowiadał, że rzeczą absolutnie normalną, jest wyprawa kibiców prowincjonalnego klubu na mecz wyjazdowy – w ilości kilkunastu tysięcy osób! W Argentynie funkcjonuje też etos „Pibe” – brudnego podwórkowego geniusza o głębokich smutnych oczach, ciemnych gęstych włosach, smagłej cerze i brudnej twarzy. Futbol w Argentynie wciąż zaczyna się na podwórku – dla wielu chłopaków to miejsce jest nie tylko akademią piłkarską, ale pierwszą i prawdziwą szkołą życia. Tymczasem w drogich kawiarniach eleganccy panowie dywagują o taktyce piłkarskiej o filozofii futbolu, rozpiętej między wizją Menottiego i Bilardo: mowa o dwóch trenerach Argentyny, którzy mistrzostwo świata osiągnęli przy zastosowaniu kompletnie odmiennych wzorców i wartości. Obecna Argentyna (która zagra o trzecie mistrzostwo świata), jest pewnym kompromisem między filozofią Menottiego i Bilardo, choć niewątpliwie bliżej jej do wizji tego drugiego.  Bywa wycofana, jest mocno pragmatyczna, tam naprawdę widzę prawdziwych ‘aniołów o brudnych twarzach’, zdeterminowanych rzezimieszków, których nie chciałbym spotkać w parku podczas wieczornego spaceru. Taka właśnie Argentyna osiągała zazwyczaj sukces. Pamiętam te drużyny z 1998 i 2002 – wspaniałe konstelacje gwiazd (Bastistuta, Aimar, Claudio Lopez, Riquelme, Redondo, Simeone, Caniggia, Ortega, Gallardo, Crespo itp.), które grały pięknie: ale przegrywały. Natomiast brzydsze, bardziej pragmatyczne i zdeterminowane Argentyny osiągały sukces (Meksyk 86, Italia 90, Brazylia 14). Ta Argentyna wcale nie jest tak brzydka, potrafią świetnie grać w piłkę, ale wyczuwam w tym zespole odpowiednie stężenie determinacji, którą niektórzy (i być może słusznie) nazwą bandyterką.

Argentyna to drużyna mężczyzn, którzy potrafią dodatkowo świetnie grać w piłkę. Zestaw finałowy jest więc całkiem sprawiedliwy – zagrają w nim mężczyźni, najlepiej grający w piłkę, czyli właśnie Argentyna i Francja. Do półfinału udało się dotrzeć arcymęskim drużynom, które jednak od finalistów grały w piłkę nieco gorzej. Najpiękniej grały zespoły Brazylii, Anglii, Portugalii – czyli wyśmienite drużyny, w których najważniejsze role odgrywali jednak chłopcy. Złoci chłopcy, którzy nie udźwignęli mentalnie i psychicznie turnieju. Oni zagrali ładnie. I przegrali. I tyle. Nie byli w stanie rzucić się przeciwnikowi do gardeł w momencie, kiedy nie szło. Albo obsrali się, albo zbyt lekko podeszli do porażki. Argentyna nie przegra tak po prostu. Jeżeli będzie słabsza, to przeciwnik ucierpi – prawdą jest, że oni nie potrafią przegrywać. Nie potrafią, bo są absolutnie zafiksowani na zwycięstwo.

Nie zgadzam się natomiast z popularną argentyńską dziennikarką. Podczas wzruszającego wywiadu z Leo Messim po półfinałowym meczu przekonywała go, że tak naprawdę wynik finału jest nieważny. Utwierdzała go w przekonaniu, że on i Argentyńscy chłopcy dostarczyli narodowi mnóstwo dumy, radości i tak naprawdę już są prawdziwymi zwycięzcami mundialu. Rozumiem, że jest to pewna zagrywka psychologiczna, polegająca na zdejmowaniu nadmiernej presji z piłkarzy. Ale jest to fałsz – przynajmniej w przypadku samego Messiego, który zagra ostatni mecz na mistrzostwach świata.

Jest to jego najważniejszy mecz. All-in. Jedno kopnięcie, jedna krzywa kępka trawy, potknięcie, nieroztropny ruch ręką, kilka milimetrów zadecyduje, czy Messiego pamiętać będziemy jako jednego z wielkich – ale niespełnionych! – piłkarzy, który dwukrotnie przegrał finał mistrzostw świata, czy zapisze się w pamięci kibiców jako bóg futbolu, który w ostatnim meczu w kadrze osiągnął największy sukces w życiu.

Jestem za tą drugą opcją – uważam bowiem, że Messiemu tytuł się po prostu należy. Niestety słowa ‘należy’ nie znajdziemy w dość opasłym słowniku piłkarskich haseł, a przeczucia mam raczej negatywne. Dlatego tak bardzo się denerwuję i tak mocno przeżywam zbliżający się mecz.

Że to głupie? Infantylne? Nie przystoi ludziom w moim wieku? Pewnie tak. Jeżeli jednak mocne przeżywanie piłki nożnej jest dowodem na brak dojrzałości to mam cichą nadzieję, że dojrzeć nie uda mi się nigdy!

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *