FUTBOL W MIEŚCIE GNIEWNYCH LUDZI

Nigdy wcześniej nie byłem na meczu w Turcji. Jest to o tyle logiczne, że po prostu jeszcze nigdy nie byłem w Turcji. Bazując jedynie na wiedzy i opiniach, spodziewałem się wyjątkowo gorącej atmosfery, pulsującego emocjami stadionu, hałaśliwego dopingu i kwiecistych wyzwisk, które tłumaczyć mi będą na angielski moi towarzysze. Los zdecydował, że inicjację z tureckimi stadionami przeżyję w mieście Rize. Poziom ekscytacji wzrósł jeszcze, kiedy dowiedziałem się, że mowa o mieście ludzi gniewnych. Gniewnych? Raczej ludzi bardziej wkurwionych, bo eufemistycznym słowem ‘wkurzony’ mogę osłaniać się jedynie w tytule.

Gniewny człowiek z Rize.

Rize. Z pozoru jest to miejsce, w którym wszystko powinno się zgadzać. Miasto położone jest nad Morzem Czarnym, natomiast z drugiej strony osłaniają je strzeliste góry. Okolica wydaje się być optymalna, aby zachować harmonię i spokój ducha. Region słynie również z pól herbacianych, a tytularnym sponsorem klubu Rizespor jest firma Caykur, państwowy monopolista na rynku herbat. Warto wspomnieć, że to herbata – nie kawa – jest najpopularniejszym napojem w Turcji, więc sponsor miejscowych piłkarzy z pewnością śmierdzi groszem i chętnie wspiera czarnomorski klub. Lokalni piłkarze, mimo wsparcia, jakoś nie mają ochoty na wygrywanie: czyżby to był główny powód wiecznego wkurwu mieszkańców? Nie, ta odpowiedź byłaby zdecydowanie zbyt banalna. 

Warto również wspomnieć, że Rize, podobnie jak położony nieopodal Trabzon, to najbardziej konserwatywne i purytańskie ośrodki w całym kraju (do tej listy można dodać jeszcze kilka, położonych głównie w centralnej Turcji miast, takich jak Konya). Sam wódz narodu, Recep Tayyip Erdoğan pochodzi właśnie z Rize, natomiast całym krajem rządzi – według nieoficjalnych i wyszeptanych informacji – szajka z Trabzon. W obu ośrodkach prezydent cieszy się ogromnym poparciem – co widać w przestrzeni miejskiej, w której Erdoğanów jest więcej, niż Ataturków (w ostatnich latach zdobienie własnej przestrzeni Ataturkami bywa manifestacją opozycji wobec władz). Co ciekawe, kibice Trabzonspor i Rizespor bardzo się nie lubią. Biorąc pod uwagę prawdopodobne zdobycie mistrzostwa przez tych pierwszych, mieszkańcy Rize będą znów mieli powód do wkurwu.

Ten powód znajdzie się jednak znacznie wcześniej. Do Rize przyjeżdża właśnie zespół z Adany – miasta, znajdującego się na przeciwległym wybrzeżu, położonym nieopodal Morza Śródziemnego. Zespół silny, zgrany, chwalony za skuteczną, konsekwentnie realizowaną taktykę. Nakreślił ją mistrz z Italii, Vincenzo Montella – jeden z bohaterów mojego dzieciństwa, całkiem skuteczny napastnik, który wprowadził na murawy światowe charakterystyczną cieszynkę, zwaną ‘Samolocikiem’. Adana Demirspor w tym sezonie walczy o podium, a pomaga jej w tym piłkarz, którego znają nawet niedzielni piłkarscy kibice.

Słowo “Mario” było chyba najczęściej wymawianym na trybunach podczas przedmeczowej rozgrzewki. Przy barierkach, rozdzielających trybuny od murawy, skumulowało się mnóstwo kibiców, którzy rejestrowali na telefonach każdy (leniwy – dodajmy) ruch tego enfant terrible włoskiej piłki. Rejestrowali i przy okazji lżyli, bo przecież reprezentował on drużynę przyjezdną, a fani Rizespor pochodzą z miasta ludzi wiecznie wkurwionych.

Mario. Facet o mentalności siedmiolatka, ukrytej w ciele potężnego gladiatora. Piłkarski geniusz i urwis. Człowiek, który wyrzucił z polsko-ukraińskiego Euro reprezentację Niemiec – drużynę uberpiłkarzy, która już dwa lata później w spektakularny sposób wywalczyła mistrzostwo świata. A jednocześnie miał niegdyś ogromny problem ze zwykłym włożeniem na swój potężny tors koszulki, w czym musiał mu pomóc troskliwy człowiek ze sztabu. Gość, który w pojedynkę wiódł swoje drużyny do zwycięstw, a jednocześnie rozbijał samochody, spalił swoją łazienkę podczas pirotechnicznych zabaw, pobił się z trenerem. Kilka lat temu grał w Manchesterze City i AC Milan, teraz gra w Adanie. Spory upadek, ale ja i tak czuję podniecenie, widząc tak wspaniałego piłkarza. Ostatnio takie gwiazdy oglądałem na żywo w 1996 roku, kiedy na Suche Stawy przyjechało AS Monaco z Barthezem, Scifo i Petitem w pierwszej jedenastce, a w ataku nowohucian szalał wówczas Mariusz Wawrów. 

Mario nie radzi sobie z koszulką:

Stadion zaczął wypełniać się dość wcześnie. Obczaiłem stronę gastronomiczną i z pełnym przekonaniem muszę obalić teorię o futbolowej granicy między wschodem i zachodem – wschód rzekomo zaczyna się wraz ze słonecznikami na stadionach, co jest kompletną bzdurą. Żadnych słoneczników nie było, natomiast w nozdrza wpychał się nachalnie zapach grilowanego mięsa. Serwowano niezwykle popularne, niewielkie grilowane placki z mielonego, które wraz z wybranymi przez klienta warzywami wpychano do solidnej buły. Nie tortilli, nie placka (u nas: chleba arabskiego), tylko to solidnej bagiety – tak samo wydrążonej, jak niegdyś stare odskulowe hot-dogi. Warto też obalić teorię o tym, że podobno nie ma futbolu bez alkoholu. Otóż jest, bo na boisku pojawili się piłkarze, miał się właśnie odbyć mecz piłkarski, a o alkoholu nikt tu nawet nie słyszał! Nie było go na trybunach, nie było w oszczędnym menu, nie było prawdopodobnie w całym Rize – bo to przecież region wybitnie ortodoksyjny religijnie. Powstała w mojej głowie teoria, jakoby ludzie z Rize chodzili wiecznie wkurwieni właśnie dlatego. Ale – z drugiej strony – może nie mają dostępu do alkoholu, bo byliby wkurzeni jeszcze bardziej? Who knows?

Stadionowe przysmaki.

Kibice powoli szeregowali się w trzy konkurujące ze sobą wokalnie sektory, z głośników dudnił jakiś drapieżny turecki gangsta-rap. “Czemu grają to gówno?” – pieklił się jeden ze starszych kibiców, co przetłumaczyli mi szybko towarzysze. “Mieszkamy nad morzem, mamy swoje lokalne piękne piosenki, a oni puszczają taki syf!” – kontynuował, a ja wiedziałem już, że ten człowiek po prostu musi być z Rize. Spiker wymieniał nazwiska piłkarzy, reprezentujących lokalną drużynę. Nie wszyscy zasłużyli na odpowiednie owacje – zdumiały mnie gwizdy i wyzwiska, skierowane w stronę piłkarza numer cztery. Ludzie wiecznie wkurzeni nie oszczędzają nawet swoich – pomyślałem i już niedługo przekonałem się, że faktycznie nie opłaca się im podpaść. Była tylko jedna osoba, która poczęstowana została większą porcją wyzwisk. Był nią oczywiście Mario. Człowiek, który jednocześnie wzbudzał złość i strach.

Pierwsze kilka minut toczyły się zgodnie z przewidywanym przeze mnie scenariuszem. W naszym czteroosobowym towarzystwie, samozwańczo, i bez żadnych konkretnych podstaw, namaściłem się na eksperta w kwestii przewidywania piłkarskich wyników. Bazując na doświadczeniu oczekiwałem, że nieco słabsza drużyna gospodarzy, zniweluje przewagi przeciwnika ambicją i zaangażowaniem, do czego zmobilizuje ją gorący doping kibiców. 

“Będzie remis, jeden-jeden” – oznajmiłem głosem mędrca, jakich ta ziemia wiedziała w swojej historii wielu.

Doping faktycznie taki był, zaskoczyła mnie jednak jego sprawna koordynacja. Oczekiwałem raczej nieziemskiego hałasu, wynikającego ze spontanicznych reakcji na wydarzenia boiskowe. Kibice zaczęli tak, jak ich ulubieni piłkarze – z zaangażowaniem, ale i dyscypliną. W przypadku kibiców taka postawa trwała przez większość meczu. Natomiast piłkarzom Rize wystarczyło animuszu na jakieś pięć minut. 

Po spokojnym skasowaniu szarż gospodarzy, piłkarze Adany stopniowo pokazywali rywalom ich miejsce w szeregu. Umiejętności, zgranie i mądrość taktyczna były zdecydowanie po ich stronie i już w okolicach piętnastej minuty, widząc gasnący entuzjazm chłopaków z Rize, nerowość w obronie i nieporadność w ataku, wiedziałem już, co się święci. Wiedziałem, jak bardzo zbłaźniłem się swoim pochopnym i fałszywym proroctwem. Skoncentrowany byłem jednak na człowieku, który odgrywał główną rolę w tym spektaklu. Odgrywał ją dość leniwie, człapiąc sobie na środku boiska, chwilami imitując pressing – głównie wtedy, kiedy i tak na odbiór piłki nie miał większych czas. Po takim dwu-trzysekundowym sprincie łapał oddech, co trwało kolejne kilkadziesiąt sekund. Patrzyłem i nie mogłem się nadziwić – czy facet, który jeszcze niedawno bywał gwiazdą Premiership i Serie A, mógł zapuścić się aż tak bardzo? Te myśli nie były wcale bezpodstawne – do 15 minuty meczu doliczyłem się jednego kontaktu na linii piłka-Balotelli. Był to jednak kontakt bardzo krótki – piłka szybko oddaliła się od Maria, niczym dziewczyna od uciążliwego absztyfikanta, któremu brzydko pachnie z ust.

Mario udaje, że się rozgrzewa.

Na boisku byli również inni piłkarze. Siostrze przypadł do gustu blondowłosy boczny obrońca Adany – mało widowiskowy technicznie, natomiast harujący na skrzydełku niczym mrówka. Biegał on po stronie najzagorzalszych kibiców, nic więc dziwnego, że wzbudzać musiał ich tradycyjny, przekazywany z pokolenia na pokolenie, wkurw. Blondyn miał na nazwisko Svensson, więc jako specjalista piłkarski nazwałem go „tym Szwedem” – po przecież każdy Svensson musi być Szwedem. Fani gospodarzy dość szybko jednak odpuścili temu sympatycznemu Szwedowi Svenssonowi – który, po późniejszym sprawdzeniu statystyk okazał się jednak Norwegiem – bo facet wykazywał się iście skandynawskim temperamentem. Etos ciężkiej pracy łączył z kompletnym brakiem wyrachowania w sytuacjach stykowych – nie symulował, nie padał na murawę z przerażliwym wyciem, nie łapał się za nogi. W czym gustował oczywiście, jego gwiazdorski kolega, tleniony Latynos, Argentyńczyk Vargas, dumnie reprezentując te elementy piłkarskich sztuczek, z których słynie nie tylko równina La Platy, lecz cały przeteatralizowany piłkarski świat Południowej Ameryki. Wrogiem publicznym numer jeden kibiców gospodarzy – którzy widząc nieporadność Maria nie spodziewali się z jego strony żadnego zagrożenia – stał się ich grający z numerem cztery piłkarz ich ukochanej drużyny, nieszczęsny Potuk. 

Były piłkarz – przetłumaczyli mi lamenty kibiców współtowarzysze. Nieszczęsny Potuk był niemiłosiernie lżony za nikłe umiejętności piłkarskie. Utyskiwano, że kilka lat temu zagrał jeden sezon w stołecznym Fenerbahce i teraz wozi się jedynie na nazwisku, dojąc kolejnych naiwnych darczyńców. Na własne oczy obserwowałem jak piłkarz, po kilku niezbyt udanych zagraniach i nieprzychylnych reakcjach ludzi wiecznie wkurzonych, stopniowo spala się psychicznie. Nie wychodziło mu po prostu nic. Na jego obronę przemawia jedynie ważny argument, że do tego niskiego poziomu dostosowała się cała drużyna gospodarzy. Zanim jednak goście strzelili pierwszego gola, delikatny sygnał, zwiastujący przebudzenie, wysłał Mario. Kiedy wreszcie wyraził większe zainteresowanie grą, zagrał dwa doskonałe podania. Było to bardziej chrapnięcie, niż przebudzenie, ale sam przegląd pola i umiejętność technicznego dokładnego przerzutu na odległość kilkadziesięciu metrów, świadczyły o doskonałych umiejętnościach leniuszka. Pierwszą bramkę zdobył po ładnej akcji zespołowej Islandczyk Bjarnason. Chwilę później zdeprymowanych gospodarzy upokorzył sam Mario, który otrzymał wreszcie piłkę w polu karnym i doskonale wiedział, jak z takiego prezentu skorzystać. Ledwie dwuminutowy szaleńczy zryw luzerów przed przerwą nie zmienił wyniku – ja natomiast stwierdziłem, że dawno nie widziałem aż tak słabej połowy w wykonaniu jednej drużyny. Tu nie zgadzało się nic! Koszmarna taktyka, panika w obronie, pozbawieni jakiejkolwiek dynamiki i charyzmy napastnicy. I same złe wybory – kiedy trzeba było przytrzymać piłkę, pomocnik Rize szybko się jej pozbywał. Kiedy trzeba było pobiec w lewo, ten biegł w prawo. Do tego dołożyć można jeszcze ewidentny brak szczęścia, który pointował ten obraz nędzy i rozpaczy chłopców z listkiem herbaty na klacie. Czy w drugiej połowie coś jeszcze może się wydarzyć? Czy będzie to jedynie nieudolne bicie głową w mur (tak, można nieudolnie bić głową w mur: spytajcie piłkarzy Rize!) i pełna kontrola na boisku cynicznych i pragmatycznych gości? Obawiałem się realizacji drugiego scenariusza.

Fani. Jeszcze przed meczem.

I, na szczęście, srogo się myliłem, a za zmianę obrazu gry, odpowiedzialny był jeden człowiek.

Jusuf.

“Ju-suf, Ju-suf!” – skandował cały stadion jeszcze w przerwie meczu, oczekując zbawcy, proroka. Człowieka, który zmieni oblicze meczu. Tego meczu. Kibice byli wyjątkowo roszczeniowi, bo oczekując proroka, żądali jednocześnie natychmiastowego zamknięcia w szatni Potuka. I przetrzymywania tam do sam końca meczu. Ich modły zostały spełnione i obecność mikrego Jusufa, wraz ze zmianą taktyki na bardziej ofensywną sprawiły, że gospodarze zabrali się za odrabianie strat z ogromnym animuszem. Mecz stał się widowiskiem. Jusuf (po sprawdzeniu informacji – Yusuf Sari, urodzony we Francji Turek, wychowanek Olimpique Marsylia), który urwał się od ziemi na długość 168 centymetrów, imponował dynamiką, szybkością, techniką i odwagą. Szybko stał się moim ulubieńcem, bo z wiadomych powodów mam spory sentyment do kurduplowatych, świetnych technicznie lewonożnych wizjonerów gry. Jego obecność rozruszała i poniosła zespół gospodarzy, ich coraz bardziej konkretne ataki nie sprawiły jednak, że piłka zatrzepotała w siatce rywali.

Goście z Adany przyjęli postawę wyczekującą. Wzmocnili gardę, przyjęli postawę obronną, nierzadko jednak siali popłoch w defensywie piłkarzy z Rize, wyprowadzając ciekawe kontry. Po każdym niemal przechwycie piłki, natychmiast kierowali ją na połowę rywali, gdzie tuptał sobie leniwie Mario. Pozornie leniwie, bo kiedy wreszcie dopadł zabawki, to rozpoczynał prawdziwe show. Z przeciwnikami bawił się tak, jak tatuś z dziećmi w parku. Zwód w lewo, zwód w prawo, podanie piętą między dwoma rywalami. Do igraszek przyłączył się tleniony latynos Vargas, dzięki czemu wiecznie wkurzeni kibice Rize zapomnieli o lżeniu piłkarzy gości i tylko z zapartym tchem przypatrywali się tym widowiskowym igraszkom. Z jednej strony Jusuf, z drugiej Mario sprawili, że mecz stał się atrakcyjny nie tylko dla twardogłowych koneserów piłkarskich. Bramka wisiała w powietrzu – z determinacją walczyli o nią gospodarze, odsłaniając się jednak dawali więcej miejsca wyrachowanym gościom. Kto pierwszy ukłuje?

Przed meczem. Z trybuny zwisa flaga, widoczny korpus prezydenta kraju – od pasa po głowę.

Pragmatyczny do bólu włoski trener Adany wiedząc, że organizm Maria wytrzymuje jedynie godzinę zabawy i truchtania, podjął decyzję o podwójnej zmianie. Została ona zaanonsowana przez spikera tuż przed rzutem wolnym dla piłkarzy gości. Pierwszy piłkarz pokornie zszedł z boiska – tymczasem Mario zaczął negocjacje z trenerem. “Daj mi jeszcze strzelić ten rzut wolny!” – nie znam włoskiego, naturalnie nie słyszałem głosów piłkarzy, natomiast jestem absolutnie przekonany, że właśnie tymi słowami zwrócił się do Montelli. Wprawdzie odległość od bramki była spora (na oko jakieś 30 metrów), ale Mario chciał wykonać ostatni kop meczu, miał taki kaprys i już! Jemu się nie odmawia – wiedział o tym sędzia, sędzia boczny, wiedział również Montella i wszyscy oni, plwając na regulaminy, odłożyli zmianę na kilkadziesiąt sekund. Mario ustawił piłkę, wziął rozbieg, kopnął z całych sił i piłka przekształciła się nagle w pocisk rakietowy typu murawa-siatka. Z przyzwoitości dodam, że fatalnie interweniował również bramkarz gospodarzy, jednakże Balotelli pożegnał się z meczem i kibicami w sposób wyjątkowo efektowny.

I wtedy stała się rzecz przedziwna. Przyznam, że taki obrazek widziałem może kilka razy w życiu i kompletnie nie oczekiwałem, że będę jego świadkiem akurat podczas meczu w Rize, mieście ludzi wkurzonych. Kiedy Balotelli schodził z murawy, cały stadion zaczął spontanicznie klaskać, kibice wstali z miejsc, aby na stojąco uhonorować gwiazdora. Ostatnim razem podobny gest szacunku i uznania od kibiców drużyny przeciwnej zaobserwowałem, oglądając meczu La Liga, kiedy kibice Betisu Sevilla na stojąco oklaskiwali Leo Messiego. Jest w tym coś krzepiącego, że nawet zapuszczony, leniwy i przygłupawy zawodnik, może stać się najjaśniejszą gwiazdą widowiska. Jedni mogą mówić o naturalnym geniuszu i nadprzyrodzonych umiejętnościach, których miliony zwykłych pracowitych piłkarzy nie będzie w stanie wypracować nawet najbardziej katorżniczą pracą i treningami. Ktoś inny doda przypowieść o zakopanych talentach i uzna za niesprawiedliwy fakt, że takimi umiejętnościami został obdarowany zwykły głąb. I wszyscy będą mieli rację – bo na tym polega fenomen piłki nożnej.

Życie nie znosi próżni. Z boiska zniknął jeden gwiazdor, więc niebawem pojawił się inny. Ku uciesze sfrustrowanych już kibiców gospodarzy, trener postanowił wprowadzić niedawno sprowadzonego, wypożyczonego z Benfiki Lizbona, Gedsona Fernandesa. Przed tym kreatywnym pomocniku postawiono konkretny cel – ma, wraz z Jusufem, pomóc w uniknięciu spadku klubu z Rize. Choć przybył tu z dalekiej Portugalii ledwie na cztery miesiące (po sezonie przechodzi do Besiktasu Stambuł) i nie wiązał z nadmorskim miastem żadnej przyszłości, to momentalnie zyskał status supergwiazdy – koszulki z jego nazwiskiem były najbardziej chodliwym produktem w sklepiku klubowym. I jeśli duet Gedson-Jusuf będzie prezentował się tak dobrze, jak w końcówce tego meczu, to wizja utrzymania ligi przez ‘herbacianych’ uznaję za dość realną. Tymczasowa gwiazda gospodarzy w pewnej chwili przejęła bezpańską piłkę gdzieś w strefie obronnej i wykonała doskonały pas przez dwie wysunięte linie obronne graczy z Adany. Tam czaił się już szybkonogi Jusuf, który ekspresowo przemieścił się pod bramkę rywali i nie dał szans bramkarzowi. Podczas jego sprintu, z niewytłumaczalnych dla mnie powodów, padł – niby rażony prądem – czarnoskóry obrońca Adany. Leżał na murawie nieprzytomny przez kilka minut, więc celebrowanie honorowego gola dla gospodarzy połączone zostało z karczemną bójką piłkarzy obu drużyn – bo o spowodowanie kontuzji kolegi, przyjezdni oskarżyli sprytnego Jusufa – najbardziej aktywnego nie tylko podczas gry, ale i szarpaniny z przeciwnikami. Co tak naprawdę stało się z pechowym obrońcą, już na zawsze pozostanie niewyjaśnioną tajemnicą ludzkości, nad którą pochylać się będą przyszli miłośnicy spiskowych teorii. Kto zabił Kennedy’ego? Co wydarzyło się na przełęczy Diatłowa? Czy Avril Lavigne nie żyje? Czy Jusuf spowodował upadek obrońcy? Nikt nie dowie się prawdy…

Gol Jusufa i zalążek grubej zadymy.

Na więcej konkretów brakło gospodarzom czasu. Przypuszczam jednak, że nawet gdyby mecz trwał nie 98, lecz 138 minut, to zespół Adany nie dopuściłby tutaj do utraty punktów. Wiedzieli to również wkurzeni, jak zwykle, kibice. Wielu z nich opuszczało stadion przed ostatnim gwizdkiem sędziego. Jeden z nich, wyjątkowy raptus, nawoływał do buntu innych kibiców. “Chodźcie, wychodzimy, pokażemy skurwielom, co o nich myślimy!” – darł się głośno, a jego słowa przetłumaczyli mi moi współtowarzysze. Niektórzy wiecznie wkurzeni kibice wyszli. Inni manifestacyjnie pozostali na miejscach – byli to ci, których jeszcze bardziej od piłkarzy wkurzał rzeczony raptus. 

Każdy powód do wkurwu był tu skrzętnie wykorzystywany – gdyby piłkarze Rizespor tak skutecznie wykorzystywali w drugiej połowie stworzone przez siebie szanse, to ich kibice musieliby szukać powodu do wkurwu gdzieś indziej. Czy jednak mieszkańcy Rize potwierdzili podczas meczu opinię ludzi wiecznie wkurwionych? Czy ta sława jest rzeczywiście uzasadniona?

Chyba nie. Z podobną skalą wkurwu spotykałem się w życiu już nie raz. Powiedziałbym nawet, że miasto Rize można bez ceregieli określić “Słowiańszczyzną Południa”. 

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *