Moja reakcja na próby utworzenia piłkarskiej Superligi była emocjonalna i przesadnie teatralna. Mam pełną świadomość, że aktem tym publicznie przywdziałem szaty kibica dziadersa. Którym z pewnością jestem i nie mam z tym problemu – bo nieustająco uważam, że kiedyś to, panie, była piłka. Do napisania tego tekstu zainspirowali mnie kumple, z którymi zwarłem się w polemicznym szale i argumenty, których stosowali. Są oni (i ich argumenty) dowodem tego, jak łatwo można wmanewrować się w cudzą i obcą nam narrację…
Nie będę ściemniał – wszelkie argumenty na obronę wielkiej reformy piłkarstwa bezlitośnie odrzucam z prostego powodu. Otóż jestem faktycznie futbolowym reakcjonistą i, spoglądając na piłkę z dziaderskich szańców, nie wierzę w zmianę na lepsze. Chcę więc zachować choć małą cząstkę tego, co pamiętam sprzed dziesięciu, dwudziestu, trzydziestu lat. Dobra, mam świadomość, że postęp jest nieuchronny. Wiem, że w czasach, kiedy zakładano pierwszy klub piłkarski Sheffield F.C. po ulicach jeździły dorożki, ludzi pracowali w fabrykach po pięćdziesiąt godzin na dobę, w Krakowie uruchamiano właśnie oświetlenie gazowe, a Baudelaire wydawał swoje pretensjonalne „Kwiaty zła”. Świat przed ostatnie 150 lat zmienił się nie do poznania, więc musiała zmienić się piłka. Sam, z niechęcią, ale łykałem kolejne zmiany, które zmieniały moją ukochaną grę (a może i dziedzinę życia) i sprawiały, że jest ona coraz mniej moja. Moje starzejące się bebechy z coraz większą trudnością, ale jednak trawił te rozdęcie mistrzostw drużyn narodowych, tę zwiększającą się dysproporcję między bogatymi i zwykłymi klubami, coraz mniej sprawiedliwy podział wejściówek do piłkarskiego i finansowego raju. Natomiast jednego argumentu, wykorzystywanego przez moich rozmówców, po prostu pojąć nie mogę. Mowa o mitycznym ‘rozwoju’, o którym tak pięknie mówił prezes Realu Florentino Perez.
Przyjrzyjmy się więc sloganowi ‘rozwój futbolu’ z perspektywy zwykłego kibica, jakim jestem. Czy ja, Adam Miklasz, potrzebuję tego rozwoju? Czy w jakiś sposób z niego korzystam? Czy Wy, moi adwersarze i zarazem kibice, skorzystacie z tego rozwoju do tego stopnia, aby tak zaciekle go bronić? Sprawdźmy więc, co miał na myśli prezes Realu, mówiąc o koniecznych zmianach w piłce. (za portalem realmadryt.pl)
Najważniejsze kluby z Anglii, Włoch i Hiszpanii muszą znaleźć rozwiązanie dla bardziej złej sytuacji, w jakiej znalazł się futbol. Straciliśmy już 5 miliardów euro. To bardzo zła sytuacja. W poprzednim sezonie przychody spadły nam w Realu Madryt z 800 do 700 milionów euro, a teraz zarobimy 600 milionów euro zamiast 900 milionów.
Smutne to i wzruszające zarazem. Wielkie korporacje piłkarskie straciły mnóstwo pieniędzy z powodu złej pandemii i jest im w tym momencie bardzo źle, cierpienie jest tak wielkie, że czuję, jak coś chwyta mnie za serce. Dobra, nie chwyta. Ale takiego Pereza nawet rozumiem – przecież już niebawem planuje wielki transfer Erlinga Halanda za pierdyliard Euro, a pani księgowa mu mówi, że kiepsko, że słupki w excelu na czerwono, że trzeba znów ruszać na żebry do banków. Tylko co, moi drodzy zwykli kibice, nas to obchodzi? Czy jest to nasz problem? Perezie, jak się nie ma miedzi, to się nie kupuje Norwega! Jak piłkarskie kluby przechodzą kryzys, to może ratunkiem jest, na przykład, ograniczenie budżetów? Zmniejszenie wydatków? Cięcie kosztów? Hm? Powiem szczerze, wasze problemy mam kompletnie w dupie i nie będę pochywał się nad losem piłkarza, który przed pandemią zarabiał dwieście, a teraz zarabia sto. Jednak troska o mityczny rozwój piłki nie tyczy się jedynie aspektów biznesowych, jest o wiele głębsza.
Świat jest inny niż 10 lat temu, są nowe przyzwyczajenia, nowa generacja, nowe oczekiwania młodych ludzi. Musimy dać odpowiedź na te wymagania. Wszystko się zmienia dynamicznie. Futbol traci na znaczeniu i zainteresowaniu, a prawa telewizyjne na wartości. Dlatego musieliśmy coś zrobić. Wszyscy jesteśmy zrujnowani. Futbol to globalny sport, mamy 4 miliardy fanów naszego sportu na świecie. Musieliśmy przyjrzeć się temu, dlaczego młodzi ludzie od 16. do 24. roku życia nie interesują się futbolem. Dlaczego nie? Bo mają inne platformy i rozrywki. Futbol musi się dostosować. Rozumiemy, że musimy coś zmienić, by uatrakcyjnić ten sport na poziomie światowym.
Niektórzy z moich rozmówców, cytując słowa Pereza, patrzą na mnie oczami przepełnionymi troską o przyszłość piłki, stwierdzając: „No, w tym momencie to jednak ma trochę racji.” Ma. Przyznaję to z pełnym przekonaniem. Ma, ale z perspektywy kolesia, który traktuje piłkę nożną jako maszynkę do robienia pieniędzy. Jako biznes. Czy jednak ja mam podzielać jego obawy o mityczny rozwój futbolu? Nie, bo ja mam ten rozwój głęboko w dupie. Co mnie obchodzi, czy młodzi ludzie mają inne platformy i rozrywki? Co mnie obchodzi, że swoje zainteresowania kierują w inną stronę? Ich prawo, droga wolna – ja, będąc kibicowskim dziadersem, będę oglądał mecze niezależnie od tego, czy futbol jest doinwestowany, czy przewidziano wystarczająco interesującą formułę i widowiskowe opakowanie. Oglądałem, oglądam i będę oglądać. Paradoksalnie, zwiększenie popularności piłki nożnej tylko szkodzi takim dziadersom jak ja – bo wtedy stajemy się mniej ważni od tych niedzielnych kibiców, których jedynym (choć bardzo konkretnym) argumentem jest gruby portfel. Podobno futbol musi zmierzać w stronę amerykańskiego modelu sportu, widowiska pełnego atrakcji, gdzie mecz stanowiłby ledwie jeden z atrakcyjnych eventów, przygotowanych dla konsumenta. Ale po co? Gdybśmy, kibicowscy dziadersi, oczekiwali widowisk w stylu NBA czy NFL, to oglądalibyśmy, kurwa, NBA i NFL! Nawiasem mówiąc – o przyszłość mojego ukochanego sportu wcale się nie martwię. Od bieguna północnego po południowy rozgrywanych jest co weekend miliony meczy, w których grają dziesiątki milionów drużyn i setki milionów piłkarzy. Wiadomości o śmierci futbolu są więc zdecydowanie przedwczesne.
Moment utworzenia Superligi potraktowałem dość osobiście i być może nazbyt emocjonalnie, jako próbę całkowitego już przechwycenia futbolu przez korporację i niedzielnych kibiców. Wiem, to przechwycenie dzieje się skądinąd, stopniowo, dzień po dniu. Jestem jednak kibicowskim dziadersem i będę bronił tego, co z mojej ulubionej dyscypliny pozostało. Ponieważ bawię się teraz w promocję mojej książki „Wszyscy jesteśmy foliarzami!”, to posłużę się namolnie jednym jej fragmentem – jego bohaterem jest upadły rokendrolowiec Glut, który często upija się w upadłych knajpach. Ale upadłe knajpy znikają, w ich miejsce pojawiają się nowe, eleganckie, hipsterskie. Bohaterowi pozostała tylko kultowa „Przystań”:
Rozglądam się po lokalu i nie jest to przekonujący obraz. Mam wrażenie, że ten ocean z młódkami o zdrowym podejściu kompletnie wysechł. Glut tłumaczy, że wcześnie, że wtorek, nagle uchylają się wrota i wchodzi człowiek-pomyłka. Człowiek, który pomylił lokale, jest jakoś chlujnie niechlujnie ubrany, bryle ewidentnie podjumał dziadkowi, jest czysty i świeży, ma modną apaszkę w kolorze burgundu, piękną brodę, pewnie przyszedł na kawę sojową, ale się pomylił. Glutem nagle drgnęło, chyba poczuł nagłe ukłucie, brodaty Burgund w wyciągniętym swetrze szybko zreflektował się, że to miejsce nie należy do niego, należy do Glutów, a przecież teraz większość miejsc należy do Burgundów, Glutom została tylko resztka, ochłap, bronią więc tego ochłapu bardzo stanowczo. Przybysz szczęśliwie wyszedł – twarz Gluta wyraźnie przybierała barw wojennych, kilka sekund nieuwagi i mogłoby dojść do nieoczekiwanego zwarcia.
Ja po prostu bronię swoich resztek i ochłapów. Choć wiem, że przyszłość nie będzie moim sojusznikiem.