PIŁKARSKIE SOBOTNIE POPOŁUDNIE – czyli mecz w cieniu kominów

W minioną sobotę wybrałem się, aby obejrzeć najpiękniej położony stadion piłkarski na świecie. Doskonałą okazją był mecz na szczeblu czwartej ligi, w którym doszło o intrygującej rywalizacji Ślązaków z Góralami.

CZESKI BASTION

Dziećmorowice to całkiem liczna wioska (ponad cztery tysiące mieszkańców), położona wzdłuż wybudowanej jeszcze w czasach austriackich bogumińsko-koszyckiej linii kolejowej. Miejsce to mogłoby być pewnie kolejną nieistotną plamką na mapie, gdyby nie monstrualnej wielkości elektrownia, której kominy rzucają cień na całą okolicę – w tym na położony nieopodal stadion piłkarski.

Kiedy wgłębiam się nieco w historię regionu i tej okolicy, doszukuję się kolejnej (poza elektrownią) osobliwości. Otóż, zgodnie z wynikami spisów powszechnych prowadzonych przez habsburskich rachmistrzów, Dziećmorowice miały być prawdziwym bastionem Czechów w otaczającym je oceanie Polskości.  Przyglądam się jednak nieco uważniej i widzę, że jeszcze na przełomie XIX i XX wieku deklaratywność miejscowej ludności była bardzo chwiejna – otóż mówiony język polski w latach 1880 i 1890 deklarowało (kolejno) 14 i 16% natomiast w 1900 prawie 87%! Co więcej – już dziesięć lat później (w 1910 roku) polskojęzyczna ludność to jedynie 21% przy 77% Czechach! Skąd się wzięły te tąpnięcia? Jakie wydarzenia mogły mieć na nie wpływ – bo chyba nie zakładamy aż tak dynamicznych ruchów migracyjnych, które wpłynęłyby na tak drastyczne zmiany w poczuciu tożsamości mieszkańców, prawda? Czy niedocenianym aspektem mogła być, po prostu, siła jednostki – miejscowego proboszcza, lekarza, polityka socjalistycznego, który umiejętnie przechwytywał owieczki dla sprawy polskiej/czeskiej? Nie wiem, natomiast szczęśliwie mam w Cieszynie mądrych kolegów historyków i nie omieszkam ich o to spytać. Choć pewien wniosek nasuwa się sam – po eksplozji ruchów narodowych w drugiej połowie dziewiętnastego wieku, u wielu mieszkańców tych ziem poczucie tożsamości i przynależności nie było jeszcze tak mocno ugruntowane. Z nieistotnych ciekawostek demograficznych dodam tylko, że tąpnięcia migracyjne nie dotyczyły Żydów – ich ilość była stabilna i utrzymywała się na poziomie trzech osób.

WSZYSTKO NA MIEJSCU!

Docieram na stadion i mam poczucie spełnienia. Tutaj, w Dziećmorowicach, wszystko jest na miejscu, jest tak, jak ma być i już! Jest stadion z całkiem wysoką krytą trybuną, skierowaną nie tylko w stronę murawy (logiczne!), ale i monstrualnych kominów osławionej elektrowni. Jest zaplecze gastronomiczne, które mam zamiar zlustrować w przerwie meczu. Rozgrzewają się piłkarze i w ich przypadku również wszystko jest tak, jak powinno. Widzę dwóch długowłosych, paru łysych, trafia się też tleniony blondyn oraz spora ilość wydziaranych. Wśród gospodarzy biega również czarnoskóry zawodnik i sądzę, że w tym całym poczcie futbolowych awatarów nie brakuje praktycznie nikogo. Na upartego wsadziłbym tam jeszcze jakiegoś napastnika-Latynosa, który ma niezłą technikę, ale wymusza karne i obrońcę-Jugola, słynnego nadpobudliwego łamacza nóg. Są trenerzy w dresach i czapeczkach z daszkiem, są sędziwi porządkowi, którym odblaskowy uniform dodaje tak oczekiwanej powagi i estymy. Są wreszcie kibice.

Zaplecze gastronomiczne

ŚLĄZACY KONTRA GÓRALE

Kiedy rozlega się pierwszy gwizdek, na twarzach zarówno publiczności, jak i piłkarzy oraz trójki sędziowskiej dostrzec można rozbawienie. Spowodowane jest bardzo żywiołową atmosferą trybun. I nie myślę tu o kibicach gospodarzy. Ślązacy zachowują zdrową zachowawczość. Kibice gospodarzy są spokojni, jowialni i łagodni, z dużą dozą zdrowego rozsądku przypatrują się boiskowym wydarzeniom – jakby mieli pełną świadomość tego, że piłka nożna to tylko zabawa, do której warto zachować pewien dystans. Głośna garstka kibiców klubu Beskyd Frenštat pod Radhoštem myśli inaczej. To gorącokrwiści Górale, mający góralski temperament i góralskie rozrywki. Kochają gwar, kochają okrzyki, kochają śpiew, kochają spektakle z odpowiednio przygotowaną scenografią – są trąbki, jest flaga, pojawią się nawet race. Niewątpliwie kochają też alkohol. Wyraźnie widać, że to, tak powszechne wśród ludów słowiańskich hobby, ośmiela ich do emocjonalnego wsparcia piłkarzy spod pogańskiej góry Radhoszcz, z miasta tak bliskiego kibicom skoków narciarskich. To właśnie we Frenštacie znajduje się słynny klub, który wyszkolił Jakuba Jandę, czy Jiřiego Raszkę (występującego również w piłkarskiej drużynie Beskyd). Na początku meczu atmosfera jest wybitnie sympatyczna. Sytuacja ta jednak, już niebawem, ulegnie zmianie.

PIERWSZA POŁOWA

Pierwszą połowę postanawiam spędzić na krytej trybunie – jednak dość szybko zmieniam swoje położenie na stadionowej mapie. Ze sporym zaskoczeniem zauważam, że właśnie na trybunie obowiązuje bezwzględny zakaz palenia. Sam zakaz nie zdumiewa mnie tak bardzo jak fakt, że jest on karnie przestrzegany. Przemieszczam się więc w kierunku barierek i od murawy dzielą mnie może 3-4 metry. Słyszę więc okrzyki trybun, słyszę też nawoływania ławki trenerskiej i samych piłkarzy. Po chwili dochodzę do wniosku, że gdyby nie pewna świadomość charakteru czesko-polsko-słowackiego pogranicza, to z pewnością bym zgłupiał. Już na trybunie słyszałem rozmowy prowadzone w języku czesko-polsko-śląskim, rozmówcy mieszali słowa, zadawali pytanie po czesku, udzielali odpowiedzi po polsku, korzystając chętnie z powszechnej w tym regionie gwary. Tymczasem w okrzykach piłkarzy przyjezdnych słychać było elementy języka słowackiego, przy oczywistej dominacji czeszczyzny. Było to równie piękne kombo, jak to polsko-czeskie: popularne „Ty vole” sąsiadowało z arcysłowackim „poczuwaj”, czy „hej!” na końcu zdania. Nieświadomy kontekstu pogranicza lingwista mógłby pomyśleć, że odbywa się właśnie mecz Polska-Słowacja, choć zarówno ta Polska, jak i ta Słowacja, gada jakoś inaczej…

Górale są powszechnie uznawani za faworytów. To oni prowadzą grę, dość prostymi środkami (laga na napastnika) próbują dostać się pod bramkę Ślązaków. Tych charakteryzuje mądrość i wyrachowanie. Nie forsują tempa, są cierpliwi, dobrze poukładani taktycznie. Co charakterystyczne – mimo niskiego szczebla rozgrywek dostrzegam spore zaawansowanie taktyczne poszczególnych piłkarzy i całkiem niezłą technikę użytkową. Piłkarze spod Beskidów raz po raz walą głową w mur, tymczasem akcje Ślązaków są coraz bardziej płynne, aż wreszcie jedna z szarż kończy się rzutem karnym (prawdopodobnie niesprawiedliwym, choć minutę wcześniej w analogicznej sytuacji sędzia pomylił się na ich niekorzyść). Strzał pewny i niespodziewane prowadzenie gospodarzy, powodujące coraz większą nerwowość Górali. A nerwowość z narastającą stopniowo frustracją nie jest z perspektywy sędziego komfortową kombinacją – gwiżdże on na przerwę prawdopodobnie wiedząc, że w drugiej połowie będzie miał sporo roboty. Jeśli to faktycznie wiedział, to mądry i przewidujący z niego człowiek.

Piro

PRZERWA

Zaplecze gastronomiczne to drewniana wiata z dwoma okienkami – w jednym wydają strawę, w drugiej popitę. Gięta z musztą za 50 Koron okazuje się być doskonałą inwestycją w bęben. Udaję się też do drugiego okienka, mając w pamięci złotą maksymę: nie ma futboli bez kofoli/nie ma futbolu bez kofolu (za cholerę nie chce się zrymować). Jedząc i pijąc przechadzam się po stadionie, zwracając uwagę na tak ważną warstwę muzyczną. Jest niby klasycznie, lecz pewnym zaskoczeniem jest umieszczenie na playliście, między piosenką Alejandro i hitem Maroon 5, kawałka Joy Division. Wśród lokalnych kibiców zdecydowanie dominują mężczyźni, dostrzegam niewiele zwykłych przeciętnych kibicek. Oczywiście są tu kobiety, ale nie są to zdecydowanie przeciętne kibicki – eleganckie kobiety w pięknych tutaj toaletach, futrach, kozaczkach, rozsiewające słodkie zapachy, które mieszają się z zapachem smażonej kiełbasy i fetorem męskich ciał skłaniają mnie do refleksji, że są to zapewne żony działaczy, dziewczyny piłkarzy, przedstawiciele lokalnej władzy ewentualnie sponsorów. Napotykam też dwóch niemieckich groundhoppersów – ich obecność jest dowodem na to, że stadion w Dziećmorowicach i wiszące nad nim kominy to jedno ze świętych miejsc tych futbolowych wędrowników. Nie zagaduję jednak. Są wysocy, teutońscy, dzierżą w tych teutońskich łapach piwo i kiełbasy, mówią po niemiecku z mocnym niemiecko-niemieckim akcentem i ja, jako pełen uprzedzeń Słowianin, trochę się boję. Chwila fraternizacji i zaraz wykupią mój skromny biznes, postawią tam Lidla i wrzucą mnie na kasę, a potem jeszcze przyjdą Ruskie i mnie wyzwolą – co będzie całkowitą tragedią.

Albo będzie jeszcze gorzej. Chłopaki zaczną jodłować.

Ruszam w innym kierunku.

RAPTUS

Ruszam w innym kierunku. Ale którym?

W momencie, kiedy papieros podjął za mnie decyzję i skierował w stronę barierek, natrafiłem na kibica Beskydu, który wzbudził moje zainteresowanie.

Był postawnym, na oko pięćdziesięcioletnim mężczyzną w puchowej niebieskiej kurtce i nietanich świecących butach. Wyglądał elegancko, z ładnie ułożoną fryzurą i precyzyjnie ogoloną twarzą. Stał samotnie przy barierkach, nie integrując się z hałaśliwą hałastrą rodaków z trybun. Od czasu do czasu wstępował w niego demon – szczególnie po stracie bramki jego ulubieńców dokazywał z większą częstotliwością. Jego pierwszą ofiarą był biegający kilka metrów dalej młody sędzia liniowy, który zbłądził. Zbłądził, ponieważ miał czelność sygnalizować spalone, a to nie podobało się naszemu bohaterowi. Zapowiedzią kolejnego werbalnego ataku była intensywnie czerwieniejąca twarz, po chwili następował pełen grubiaństwa słowotok, za każdym razem zakończony rubasznym: „hej!”. „Ty sesz, kurwa, kokot, ty, sesz, kurwa, czurak, hej!” – wybrzmiewało niczym piękna pieśń góralska, pełna żalu i goryczy wobec otaczającej nas rzeczywistości, a nawet wobec Najwyższego, który stworzył tak nieuczciwy i niesprawiedliwy świat, na którym zwykły chłystek sygnalizuje spalone i zatrzymuje ładne zespołowe akcje Beskydu.

W pewnej chwili, kiedy poziom bezradności przyjezdnych był coraz większy, agresja Raptusa skierowana została w kierunku piłkarzy swojej drużyny. „Daj pan spokój, musi być pan dla nich bardziej wyrozumiały!” – upomniał furiata stojący obok Ślązak. „Ma pan rację…” – furiat zaśmiał się sam z siebie i wtedy dostrzegłem w nim normalnego gościa. Nie, to nie był typ intelektualisty, nie był też z pewnością poetą, reżyserem filmowym czy artystą plastykiem. Nie sądzę, aby pracował w jakimś urzędzie, natomiast wyglądał na szanowanego właściciela sklepu ze śrubkami, piekarni, spożywczaka. Rozpoznawałem w nim czułego ojca dorastających dzieci, lojalnego męża, fajnego sąsiada i zacząłem zastanawiać się nad fenomenem piłki, która jest w stanie zmienić najbardziej spokojnego człowieka w kipiący wulkan agresji. Nasz bohater musiał mieć podobną refleksję, bo zamilkł, patrząc jedynie przepraszającym wzrokiem po najbliższym otoczeniu. Aż do chwili, gdy długowłosy napastnik Beskidu znów dał się złapać w pułapkę ofsajdową.

„Co wy, kurwa, gracie, jak wam się nie chce, to zejdźcie z boiska, kokoty, czuraki!”

EMOCJE SIĘGAJĄ ZENITU

Raptus postanowił w drugiej połowie przenieść się pod bramkę przeciwnika. Licząc pewnie, że obejrzy z bliska gole swojej drużyny. Ciekawił mnie, postanowiłem jednak zostać przy barierkach, nieopodal ławek trenerskich. I był to bardzo dobry wybór! Sfrustrowani Górale z werwą ruszyli do odrabiania strat, jednak Ślązacy bronili się czujnie, wyprowadzający przy tym ciekawe kontrataki. Jedna z akcji skrzydłowego zakończyła się wślizgiem (czystym!) obrońcy, jednak nieszczęsny młody liniowy zasygnalizował faul. Choć odległość od bramki była spora, to jednak właśnie w tej chwili poprzecinały się styki nie tylko kibicom Beskydu, ale i całej ławce trenerskiej. Najbliższe kilkadziesiąt sekund to nieustanny festiwal wulgaryzmów, skierowanych do sędziego liniowego. Młody wreszcie nie wytrzymał i zgłosił sprawę głównemu, a mecz został przerwany. Rozjemca podbiegł bezpośrednio do ławki trenerskiej Górali, aby uspokoić towarzystwo. Jego koronnym argumentem, zachęcającym coraz bardziej zdenerwowanego trenera, była żółta kartka, którą mu pokazał. Efekt był jednak przeciwny do zamierzonego, styki zostały przepalone, prąd został odcięty, tym razem sędzia główny został porównany jednocześnie do męskiego organu płciowego, przedstawicielki najstarszego zawodu świata i niewidomego. Nawet czerwona kartka nie uspokoiła krewkiego trenera, który po chwili znalazł się w czułych objęciach pracowników ochrony, wyprowadzających go z murawy.

Budynek klubowy

OGIEŃ, KTÓRY SZYBKO ZGASŁ

Zaczął się góralski łogień.

Kibice mieli już coraz więcej płynów w sobie, ich góralskie głowy były coraz bardziej rozgrzane. Chaotyczne okrzyki miały w sobie coraz więcej pretensji wobec złego i niesprawiedliwego świata, uosobieniem tego zła stał się sędzia główny.

Nerwowa atmosfera zapanowała również na murawie. W tym momencie musimy skierować naszą uwagę w stronę czarnoskórego kapitana drużyny z Dziećmorowic. Co istotne – nie jest on wcale jednym z tych typowych czarnoskórych piłkarzy, grających w drużynach z niższych lig. Myślę tu o typie szybkiego niczym wiatr skrzydłowego, którego sposób gry jest chaotyczny, lecz dość efektowny. Nasz kapitan to król środka pola. Mędrzec, regulujący i stemplujący grę swojej drużyny, porządkujący chaos, panujący w środku pola. Nawet mało wprawne oko dojrzałoby jego umiejętność ustawiania się na boisku, dokładność podań, ogromne doświadczenie. Sprawiał wrażenie faceta bez układu nerwowego, lecz i jemu, w jednej jedynej sekundzie, przepaliły się styki i przy linii boiska – co najgorsza, tuż przy trybunie pełnej kibiców – doszło do krótkiego spięcia z rywalem. W sektorze kibiców Beskydu zawrzało. „Wyrzuć go z boiska!” – podpowiadali głównemu, swoją agresję kierując również w stronę winowajcy. Tu jednak nastąpił przepiękny przykład autocenzury i uszanowania zasad poprawności politycznej. Mocno już rozgrzany kibic gości ryknął z całej głębi swojej piersi: „Wyrzuć go, wyrzuć tego cz…” Alkoholowe góralskie usta wyrzuciły dźwięk, oznaczony graficznie w języku czeskim jako „ce z haczkiem”. Ce z haczkiem rozbrzmiało po stadionie, odbiło się echem od zadaszenia, a cała reszta publiczności w pełnym napięciu oczekiwała finału. Strasznego finału, który byłby personalnym atakiem na tle rasistowskim. I tu nagle, błyskawicznie, momentalnie, doszło do nieoczekiwanej refleksji alkoholowych góralskich ust, które wiedziały już, że co się stało, to się nie odstanie, że wypadło już z nich feralne ce z haczkiem, więc trzeba skończyć to, co zostało wskrzeszone. Z tych ust wyleciało, ku zaskoczeniu wszystkich, zakończenie. „Czuraka!” – ryknął mocno kibic i podejrzewam, że tłum z pewnością docenił ten inteligentny unik. W tym samym momencie czarnoskóry piłkarz pogodził się z rywalem. Nerwowa atmosfera już niebawem miała się ulotnić dzięki grze zespołu gospodarzy. Grze mądrej, inteligentnej, polegającej na czujnej i uważnej obronie oraz niebezpiecznych kontratakach. Dwa z nich zakończyły się powodzeniem i SK Dĕtmarovice prowadziły już z absolutnie bezradnym Beskydem 3-0. Z przyjezdnych uszło powietrze, wygasł ten ogień, uznali już, że nie jest to ich dzień i pogodzili się z nieoczekiwaną porażką. Wprawdzie strzelili honorową bramkę, jednak już kilka minut później gospodarze ukłuli po raz kolejny. Ślązacy pokonali Górali 4-1, a ja byłem i jestem pełen podziwu dla sposobu, w jaki rozegrali ten mecz. Tę mądrość boiskową podeprę jeszcze jednym przykładem.

OLBRZYM – HYMN POCHWALNY

Kiedy gospodarze kontrolowali przebieg gry, przyjmując przeciwników na własnej połowie i spokojnie kasując ich bezradne próby ataku, na boisku pojawił się on. Wielkolud, gigant, olbrzym. Potężnie zbudowany mężczyzna z obfitym tatuażem na szyi (jeżeli mnie wzrok nie mylił, było tam słowo: „Family”) wszedł na końcowe dwadzieścia minut. Po kilku przebieżkach wyglądał już na totalnie wycieńczonego. Nie był wcale ani królem dryblingu, ani carem dynamiki. Statystyka jego dryblingów wygląda następująco: 0 prób/0 udanych. Statystyka jego rajdów: 0 prób/0 udanych. Jednak właśnie ta statystyka jest dowodem na ogromną mądrość i świadomość tego faceta. Który, znając swoje ograniczenia, nie podejmował prób skazanych na niepowodzenie. Zajął się tym, co w tym momencie umie najlepiej – główkowanie i zastawianie. Jeszcze nigdy w życiu nie widziałem na żywo gościa, który potrafiłby się tak zastawiać! Każda dograna do niego piłka, to była jego piłka – przyjemnie było patrzeć, jak dwóch-trzech przeciwników naraz odbija się od jego mocarnego ciała i frunie na kilka metrów w bok. W przetrzymywaniu futbolówki, tak ważnym elemencie gry, szczególnie podczas prowadzenia twojej drużyny, jest to olbrzymi atut. Z biegiem gry dostrzegałem u tego rezerwowego napastnika coraz więcej cech, wskazujących na to, że mamy do czynienia z dobrym, lecz motorycznie nieprzygotowanym do gry przez 90 minut zawodnikiem. Doskonale czytał grę, ustawiał się tak, jakby widział ten mecz, tę akcję wcześniej i dokładnie wiedział, gdzie spadnie piłka. W ten sposób strzelił trzeciego gola, stając się, według kibiców gospodarzy, jednym z bohaterów meczu. Z mojej perspektywy był głównym bohaterem.

PIĘKNE POPOŁUDNIE

Napisałem wcześniej, że wszystko w Dziećmorowicach było na miejscu. Było też i dziecko, któremu trener gospodarzy pozwolił zagrać w ostatnich kilku minutach meczu. Chłopak rozgrzewał się kilka minut i kiedy tylko usłyszał, że planowana jest zmiana, pobił prawdopodobnie rekord świata w biegu na 100 metrów – tak szybko pojawił się przy linii bocznej. Miał dziecięcą, kruchą konstrukcję fizyczną, podszedł jednak do swojego krótkiego występu bardzo entuzjastycznie i choć zaliczył jedynie trzy kontakty z piłką, wszystkie były udane.

Mam teraz cichą nadzieję, że z dziecka wykluje się w przyszłości wielki piłkarz. A ja, oglądając za 10 lat jakiś mecz w Ligi Mistrzów, będę mógł powiedzieć: „Widziałem tego synka, jak grał jeszcze na klepisku w Dziećmorowicach!” Bo przecież o tego typu przechwałkach marzy każdy kibic, prawda? Wspomnę też wtedy ten mecz, który – jak to wszystkie mecze lokalnych drużyn mają do siebie – był prawdziwym wydarzeniem towarzyskim gminy. Gdzie, oprócz podziwiania  gry piłkarzy, toczono poważne rozmowy. Polityczne – z których można było dowiedzieć się nieco o stosunku kilku kibiców do koncepcji Nowego Zielonego Ładu. Biznesowych – jeśli ktoś z was zainteresowany jest kupnem Opla, z dam cynk. Towarzyskich – i w tym przypadku autocenzura wstrzyma mnie od dzielenia się konkretami.

Kończąc ten reportaż mogę tylko wyrazić wdzięczność wobec facetów, którzy te nieco więcej, niż 150 lat temu wymyślili piłkę nożną. I kolejnym pokoleniom facetów, którzy rozwijali tę grę.

Dzięki wam, chłopy! W chłopach jest siła!   

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *