W OBRONIE RZEMIEŚLNIKÓW!

Messi i Ronaldo. Goście, których rywalizacja o miano największego z największych zdeterminowała dyskusje o futbolu przez całe dwie dekady dwudziestego pierwszego wieku. Przez ten czas zajmowali nas wyścigiem o rekordy, tytuły, uwielbienie kibiców. A ci kibice, dziennikarze, eksperci, ludzie piłki opowiadali się po jednej ze stron fundamentalnego sporu. Messi, czy Ronaldo? Ronaldo, czy Messi? Karakan, czy Krystyna? Karzeł czy Płaczek? Ponieważ szufladkowanie to jedna z cech, charakteryzujących gatunek ludzki, to na poczet rywalizacji ulepiono z piłkarzy wyraziste postaci o odmiennych przymiotach. Z jednej strony namaszczony dotykiem boskim safanduła, z drugiej wyrzeźbiony niczym gladiator tytan pracy. Słowem: geniusz kontra wybitny rzemieślnik.

Podobne pojedynki wielkich znamy już z historii, nic więc dziwnego, że wykreowanie takiego właśnie wizerunku piłkarzy posłużyło do nakręcania rywalizacji herosów murawy, która rozgrzewała tłumy. Wspomniany wizerunek jest oczywiście bardzo spłycony i powierzchowny, ale trudno całkowicie go odrzucić. Wystarczy zerknąć na obu gości. Jeden z nich przypomina introwertyczną pierdołę. Amimicznego gościa, który sprawia wrażenie, jakby do końca mu nie  zależało. Kurdupla, który większość czasu smętnie snuje się po murawie, a kiedy wreszcie (po raz kolejny) objawi światu swój geniusz, to mamy wrażenie, że zrobił to od niechcenia. Sprawiło mu to tak wielką trudność, jak kichnięcie, czy podrapanie się w uchu. Inaczej prezentuje się wyżyłowany do granic możliwości organizmu tytan, z obsesyjną potrzebą wygrywania, strzelania bramek, bicia rekordów. Pracuś, który dzięki katorżniczej harówie stawał się lepszy i lepszy. Wirtuozeria kontra siła, zabawa kontra pasja. Jestem sympatykiem Messiego, więc łatwo będzie mi zarzucić subiektywizm, mam jednak wrażenie, że to właśnie Argentyńczyk wygrał nie tylko wyścig o miano największego z największych, ale i rywalizację o sympatię ogółu. Sądzę, że poza większym gronem protagonistów, dysponuje nieco mniejszym elektoratem negatywnym. To  Portugalczyk jest bardziej nielubiany. Nic w tym dziwnego – ludzkość od przeambicjonowanych rzemieślników zdecydowanie preferuje geniuszy.

Przykładów na potwierdzenie tej tezy znajdziemy w historii sporo. Najbardziej jaskrawym jest ten, wykreowany i nagłośniony przez popkulturę, dotyczący dwóch kompozytorów, krążących w orbicie dworu wiedeńskiego gdzieś w końcówce osiemnastego wieku. Najpierw Aleksander Puszkin, potem dramaturg Peter Schaffer, a na końcu wielki reżyser Miłosz Forman przedstawili światu wymyślone na nowo postaci dwóch kompozytorów wiedeńskich. Absolutnie genialnego, swawolnego birbanta Wolfganga Amadeusza Mozarta i krnąbrnego intryganta, ambitnego rzemieślnika Antonio Salieriego. Ekspozycja była całkowicie subiektywna, dzięki czemu świat na nowo pokochał wybitnego fircyka z Salzburga. Okazując niechęć, za podszeptem wyżej wymienionych kreatorów, zawistnemu Włochowi. Abstrahując już od specyficznej konwencji dramatu oraz filmu – czy my, jako ludzkość, jesteśmy sprawiedliwi? Wybierając geniuszy kosztem wybitnych nawet rzemieślników?

            Zadałem sobie to pytanie jako kibic Messiego (no i Mozarta, nawet bez oglądania „Amadeusza”!) i odpowiedź na to pytanie wprawiła mnie w zakłopotanie. Z perspektywy czysto etycznej uwielbienie geniuszu, kosztem wyrobnictwa jest wyjątkowo niesprawiedliwe. Za co kochamy geniuszy? Przecież oni urodzili się ze szczególnym przywilejem, namaszczeniem, więc wszelkie atrybuty nie są wcale zależne od nich. Otrzymali je w bonusie, wygrali na loterii. Posiadając taki dar, nie musieli spędzać miliarda godzin na szlifowaniu umiejętności, często – w chwili, gdy sukces wymagał od nich jedynie pstryknięcia palcem – mieli ponadto mnóstwo czasu na pielęgnowanie przyjemności i korzystanie z uciech życia. Co innego wielcy rzemieślnicy. Oni faktycznie powinni być stawiani za wzór. Z pewnością motorem napędowym, napędzającym ich do tytanicznej pracy była obsesyjna wręcz ambicja. A osoby z nadmierną ambicją faktycznie nie budzą społecznej sympatii. Jednakże sukces, który osiągnęli, był wypadkową jedynie ich własnej, tytanicznej pracy, stalowego charakteru, uporu i determinacji. Czemu więc to w kierunku obdarowanych kierujemy uwielbienie?

Ośmielę się postawić dość kontrowersyjną tezę, która z pewnością obnaży i moje cechy charakteru. Otóż preferujemy geniuszy ze względu na naszą własną niemoc, lenistwo, czy usterki charakteru. Sięgający gwiazd geniusz jest przecież doskonałym usprawiedliwieniem dla wszystkich, którzy tego sukcesu nie osiągnęli. „Wiadomo, on się z tym urodził” – słyszymy nierzadko i czujemy się z tą świadomością wybornie. My takiego szczęścia nie mieliśmy – i trudno. Postać i życiorys wybitnego rzemieślnika może natomiast stanowić wobec nas pewien wyrzut sumienia. „On się z tym nie urodził” – był jednym z nas, śmiertelników, co oznacza, że każdy z nas mógł pójść w jego ślady, osiągnąć sukces. A jednak, z jakiegoś powodu, to akurat ten wybitny wyrobnik porzucił świat zwykłych ludzi i wdrapał się na szczyt. Bo umiał, bo mu się chciało, bo był wyjątkowo zdeterminowany. Taka świadomość niewątpliwie wkurza, a geniusze stanowią optymalny parawan dla tych, którym się nie chciało. „Nie miałem wystarczająco talentu” – słyszeliśmy pewnie mnóstwo razy od mnóstwa bliższych i dalszych znajomych.  Uwielbienie dla geniuszy i jednoczesny dystans wobec rzemieślników mamy więc w pewien sposób zracjonalizowany. Ale…

…jeżeli już decydujemy się – jako ludzkość – na wyniesienie pomazańców bożych na ołtarze i jednoczesne strącenie pilnych i skrupulatnych rzemieślników w otchłań zapomnienia, to dajmy im chociaż w spokoju zostać zapomnianymi! A zdarza się nam, w obsesyjnym uwielbieniu geniuszy, popełnienie jawnego szkalowania pamięci ich antagonistów. Spróbujcie uruchomić wyobraźnię i wcielcie się w postać urodzonego gdzieś w połowie osiemnastego wieku Wenecjanina. Przeambitnego gościa zakochanego w muzyce, który stopniowo i mozolnie wspina się na szczeblach kariery. Jest pewnie usłużnym karierowiczem. Wie, komu oddawać pokłony, komu oddawać przysługi, jak odpowiednio ustawić żagle, dryfując na oceanie dworskich intryg. Poza tym, cieszy się on zasłużoną reputacją świetnego kompozytora, przyjaźni się z Haydnem, jest jednym z ważniejszych nauczycieli van Beethovena. Koleś osiąga sukces, jego rocznicę pracy zawodowej celebruje hucznie cały Wiedeń, a wybitni terminatorzy składają mu hołdy, komponując utwory ku czci. Jest wielki, aczkolwiek odbija się od szklanego sufitu własnych możliwości, nie udaje mu się wydeptać miejsca na Parnasie, które zarezerwowane jest dla największych. W jego epoce byli bowiem więksi, w tym Mozart. Czy zazdrościł wesołemu birbantowi geniuszu? Jest to całkiem prawdopodobne, choć przypuszczenie możemy opierać bardziej na intuicji i plotkach, niż klarownych dokumentach i dowodach. Salieri umiera, spoczywa w spokoju na Zentralfriedhof w Wiedniu nie spodziewając się zapewne, że niebawem pamięć o nim zostanie odświeżona i uniknie zapomnienia. Otrzyma w darze nieśmiertelność –  ale nie taką, o jakiej marzył. Najpierw był Puszkin, który inspirację swojego krótkiego dramatu poetyckiego „Mozart i Salieri” znalazł zapewne w rozplotkowanych ulicach europejskich metropolii. Ziarno zakiełkowało, a w dwudziestym wieku otrzymało kolejne paliwo – wspomniany dramat Schaffera, potem arcypopularny film Formana. I co? Wystarczy wpisać w wyszukiwarce google nazwisko Salieri, aby pojawiały się następujące frazy:

„W cieniu Mozarta. Życie Salieriego”.

„Czy Salieri zabił Mozarta?”

„Czy Salieri zazdrościł Mozartowi?”

„Salieri – truciciel Mozarta”.

Obecnie nazwisko Bogu ducha winnego Wenecjanina stało się synonimem chorobliwej zazdrości o talent. Co więcej – duża grupa osób, bazująca na wiedzy wyniesionej z kasowego filmu, tkwi w przekonaniu, że mowa o rzeczywistym mordercy Mozarta. Nie o takiej sławie zapewne marzył, nieprawdaż?

Pojawiają się więc w głowie spore dylematy, dotyczące odpowiedzialności artysty za swoje dzieło. Film „Amadeusz” uwielbiam, bo to dzieło wybitne. Z drugiej jednak strony, na poczet iście popkulturowej polaryzacji na ‘dobrego’ (patrz: genialny fircyk i birbant) i ‘złego’ (patologiczny zazdrośnik, który ze względu na swoją obsesję jest w stanie posunąć się do najgorszego) nasrano brutalnie na pamięć faceta, który żył sobie jakieś dwieście lat temu i najprawdopodobniej z przypisywanymi mu czynami oraz przywarami nie miał nic wspólnego. Podobne grzeszki popełniają również współcześni twórcy – wspominając chociażby słynnego chorwackiego pisarza Miljenko Jergovicia. Fabuła jego (znów: doskonałej!) książeczki „Wilimowski” krąży wokół legendarnego meczu Brazylia-Polska na mundialu w 1938 roku. Jednym z polskich bohaterów tej drużyny był Fryderyk Scherfke, strzelec pierwszej historycznej bramki dla Polski na mistrzostwach świata. Autor, wspominając jego późniejsze losy, opowiada:

Widzimy go jako kierowcę szefów Gestapo, wozi ich czarnym Mercedesem z przyciemnionymi szybami po Śląsku, od miasta do miasta, w poufnych misjach, które odbywają się na rozkaz z samego Berlina (…). Fritz Scherfke siedzi w samochodzie i drzemie, czekając, aż szefowie wykonają swoją robotę, albo leniwie i obojętnie obserwuje w lusterku wstecznym, jak zabierają długobrodych mężczyzn w czarnych chałatach, ich żony i dzieci, całe rodziny, które straciły prawo obywatelstwa.

Problem w tym, że Scherfke nie był żadnym Ślązakiem, a czystym poznańskim Niemcem. Faktycznie, podczas drugiej wojny światowej, zatrudniony był jako kierowca w Gestapo. To stanowisko wykorzystywał jednak do pomocy zaprzyjaźnionym Polakom – tak intensywnie, że podobno już 1942 roku był permanentnie inwigilowany przez swoich rodaków w skórzanych płaszczach. W Poznaniu zapamiętany jest raczej pozytywnie, więc opowieść o leniwym i obojętnym spojrzeniu na ludobójstwo jest zdecydowanie wytworem wyobraźni autora książki. Licentia poetica, artystom wolno więcej – stwierdzi niejeden, a wielu innych przyklaśnie. Może i racja, ale przyznajmy szczerze: nikt z nas nie chciałby pewnie, na poczet dzieła literackiego, czy filmowego, zostać zapamiętanym przez ludzkość jako „morderca”, „wesoły gwałciciel”, czy też „cuchnący, drobny złodziej”. Doceniając więc dzieło Formana, staję stanowczo w obronie Salieriego. Zostawmy ambitnych rzemieślników w spokoju!

1 thought on “W OBRONIE RZEMIEŚLNIKÓW!”

  1. Jako sympatyk Ronaldo zawsze z podziwem patrzyłem na jego pracę i jej wyniki. Starałem się nawet momentami naśladować podejscie do wykonywanych obowiązków. Fakt, nie miałem wystarczająco pasji aby dumnie kroczyć drogą tytana pracy, ale co wypracowałem, to moje. Dzisiaj z lekkim smutkiem patrzę jak gaśnie na arenie międzynarodowej, niemniej.. on wciąż pracuje. Ilu z nas już jakiś czas temu postawiło krzyżyk na ambicji i pogodziło się z „jest jak jest”. Zgadzam się z autorem, zostawmy rzemieślników w spokoju bo oni dalej robią swoje dając przykład innym. I to jest piekne.

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *