Nigdy jeszcze nie napisałem porządnej recenzji muzycznej, ani nawet relacji z koncertu. Postanowiłem więc zrobić to dziś. Dlaczego? Bo po prostu mam ochotę i potrzebę podzielić się wrażeniami i opowiedzieć Wam o pewnej niedzielnej nocy w podkarpackim Dynowie.
„Co to za kapela? Co oni grają?” – pytają mnie ci, którym zdążyłem już na gorąco zrelacjonować to wydarzenie. I tu pojawia się pewien problem. Po pierwsze – nie operuję ani odpowiednią wiedzą, ani odpowiednim aparatem poznawczym, aby zdefiniować i zaszufladkować twórczość zespołu Bocca della Verita. Na swoją obronę mam jednak bardzo poważny argument – tych ananasów tak łatwo zdefiniować i zaszufladkować się nie da! Spróbuję jednak dokonać tego w osobliwy sposób, uciekając od niepotrzebnych odniesień gatunkowych. Bocca della Verita to absolutnie unikalne połączenie buzującego w powietrzu testosteronu, z gigantycznymi pokładami artystycznej i ludzkiej wrażliwości. Wyobrażam sobie jakiegoś zahukanego romantycznego bohatera dziewiętnastowiecznych ballad, którego wrzucono do wanny z napojami energetycznymi i zostawiono go tam na kilka dni. Porównanie głupie, wiem. Ale podobnie głupie, jak i pytanie – co to za kapela? Bo to, po prostu, Bocca Della Verita – banda wybitnie uzdolnionych i wrażliwych twardzieli-urwisów. Plus dziołszka ze skrzypkami, czyli moja siostra.
Ach, siostra! To dlatego o nich piszesz! – pomyśli jeden i drugi złośliwiec, zarzucając mi teraz w myślach subiektywizm. Oczywiście, jestem jak najbardziej subiektywny. Jak już wspomniałem – nie posiadam żadnego aparatu pojęciowego, żeby precyzyjnie rozpisywać się o wirtuozerii jakiegoś konkretnego fragmentu melodii. Ale przecież muzyka, to przede wszystkim emocje, zostawmy więc, choć na chwilę, pseudointelektualne rozważania na boku. Tym bardziej, że sam koncert wywołał we mnie całe spektrum przeróżnych emocji. Tym, którzy wciąż zarzucają mi subiektywizm przekazuję niniejszym jedno: wokół mnie znajdowało się setki różnych ludzi i jestem całkowicie przekonany, że podobnego spektrum emocji doświadczyli również oni.
W poprzednim wpisie rozwodziłem się nad pojęciem kultowości w muzyce. Pokrótce – we współczesnym świecie rozatomizowania i demokratyzacji w dostępie do wszelakiej muzyki zdecydowanie trudniej osiągnąć status artysty kultowego niż – powiedzmy – dwadzieścia lat temu. W tym momencie wiem, że poprzedni tekst był jednak nieco wybrakowany. Bocca della verita to zespół, o którym wielu czytelników słyszy po raz pierwszy w życiu, a jednak śmiało można nazwać go kultowym. Mowa oczywiście o kultowości środowiskowej, ale sam koncert był jej potwierdzeniem. Zespół wyhamował z aktywnością prawie dekadę temu – nic więc dziwnego, że powrót po dziewięciu latach musiał wiązać się z pewnym niepokojem. Wielu z Was zetknęło się pewnie z teorią przyspieszania czasu pod wpływem rozwoju technologicznego. Dekada to szmat czasu, odbiorcy mieli przez ten czas dostęp do tysiąca innych bodźców, inspiracji, fascynacji, w dorosłość weszło nowe pokolenie ludzi, mających inny stosunek do technologii, inne priorytety estetyczne, nieco odmienny stosunek do rzeczywistości. Nikt pewnie nie zdziwiłby się, gdyby Bocca Della Verita – która ostatni koncert zagrała w czasach, gdy Barack Obama został po raz drugi zaprzysiężony na prezydenta USA, na piotrowym tronie zasiadł Jorge Bergoglio, Chorwacja wstępowała do Unii Europejskiej, a Tour De Ski wygrywała Justyna Kowalczyk – przyciągnęłaby pod scenę jedynie melancholików o profilu ‘plus czterdzieści’. A jednak nie!
Na własne oczy widziałem nastoletnich chłopaków i nastoletnie dziewczyny, tańczących do muzyki Bocca della Verita, znających przy tym na pamięć teksty bardziej popularnych piosenek. Kilka rzędów z tyłu stali ich rodzice, wujkowie, ciotki, nauczyciele, bawiąc się równie dobrze (kto wie, może nawet lepiej?). Społeczność stała się jednością bez zbędnych podziałów, złączoną wspólnym przeżywaniem dawno nie słyszanych ulubieńców.
Już po zakończeniu koncertu tu i ówdzie słyszałem, wypowiadane na gorąco, wyjątkowo przychylne recenzje. Zdarzało się, że okraszone były pewną pretensją wobec niesprawiedliwego świata – bo przecież to taki zespół, który przy odrobinie szczęścia i odpowiednich układach, mógł znaleźć się zdecydowanie wyżej… Nie do końca się z tym zgadzam. Czy faktycznym probierzem czegoś tak względnego, jak sukces, muszą być jedynie kliknięcia na portalu youtube, czy ilość bzdurnych wywiadów, udzielonych w jeszcze bardziej bzdurnych programach telewizyjnych? Czy to, oprócz aspektu materialnego, ma jakieś znaczenie? Bocca della Verita osiągnęła coś zdecydowanie ważniejszego i trwalszego. Stała się ważnym elementem konkretnej społeczności z całkiem sporą rzeszą wiernych i oddanych fanów. Ich twórczość jest potrzebna, wyczekiwana, pożądana, koncerty dostarczają odbiorcom ogromnej satysfakcji i radości – czy jest coś bardziej ważnego i cennego dla artysty?
Usta przekazały w trakcie niedzielnego koncertu kilka bardziej i mniej oczywistych prawd. Była to prawda o miłości do muzyki. Prawda o potrzebie dzielenia się nią. Inna ważna prawda została wręcz wykrzyczana w kierunku do mieszkańców Dynowa i okolic – z pewnością wielu odbiorców podskórnie ją wyczuło i zrozumiało. Była to prawda o tym, że żyzna miejscowa gleba wydaje na świat ludzi wyjątkowo zdolnych (dowodem niech będzie też jakość filmu z koncertu, który załączyłem dla wszystkich chętnych do odsłuchania). Ludzi, którzy wobec wielkiego świata wokół nie powinni mieć żadnych kompleksów. Wykrzyczenie tej prawdy to kolejny, ogromny sukces zespołu Bocca della Verita, o którym mogliby rozpisywać się arcymądrzy socjologowie.
Byłoby dobrze dla świata, gdyby Usta Prawdy przemawiały jak najczęściej.